Brąz Justyny Kowalczyk i Sylwii Jaśkowiec w sprincie drużynowym, brąz drużyny skoczków, 13. miejsce w klasyfikacji medalowej – dla jednych tylko tyle, dla innych aż tyle. Zapatrzeni w minione wielkie sukcesy Kowalczyk i Kamila Stocha polscy kibice musieli wrócić na ziemię.
Te dwa medale oczywiście cieszą, choć obiecują różne rzeczy. W przypadku Kowalczyk tak naprawdę nie było wiadomo, co się wydarzy na trasach Mördarbacken. Biegaczka wysyłała liczne, lecz sprzeczne sygnały. Wrażenie, że sama nie wie, czego oczekiwać po starcie, przed którym jej życie prywatne i zawodowe przeszło kilka turbulencji, było uzasadnione.
Wyszedł medal z koleżanką, którą rok temu wziął pod skrzydła trener Aleksander Wierietielny. Dziś to największy niemowa polskiego sportu, ale też jeden z tych, którzy mogą śmiało stwierdzić: „wyniki mówią za mnie". Po mistrzostwach pani Justyna oświadczyła dziennikarzom w Falun, że teraz jest optymistką, że jest nadzieja na lepsze jutro, że wytarte do cna powiedzenie, iż wynik jest efektem ciężkiej pracy, wciąż jest prawdziwe. Inaczej mówiąc: będzie biegać dalej, poniesie ten trud co najmniej do następnych mistrzostw świata, choć – być może – już nie z taką zajadłością jak niegdyś.
Po swych startach prezentowała światu (4. miejsce w sprincie indywidualnym, 3. w sprincie drużynowym, 5. w sztafecie 4x5 km i 17. na 30 km) uśmiechniętą twarz, prezentowała też coś więcej – wyglądała na przewodniczkę całej reprezentacji kobiecej. Sprawozdawcy telewizyjni z upodobaniem mówili o niej: pani kapitan. Nie protestowała.
Tej zimy nie będzie już wielu okazji do oglądania Justyny Kowalczyk: został Bieg Wazów (8 marca) i kilka wybranych startów pucharowych dla podtrzymania ducha i ciała w sprawności. Trzeba wierzyć, że o lepszej przyszłości zadecyduje to, co zacznie się w maju: kolejny cykl przygotowań, który przywróci polskiej biegaczce dawne możliwości. No i warto patrzeć, czy załoga pani kapitan zmieni się nieco, skoro smarowanie czasem nie służyło.