– Kiedy jedziesz tu pierwszy raz, oczekujesz najgorszego. Ale to jest jeszcze gorsze niż to, czego się spodziewałeś – mówił po swoim debiucie w Kitzbuehel francuski narciarz Daniel Poisson.
Nawet bardziej doświadczony na narciarskich stokach Aksel Lund Svindal podchodził z respektem do trasy na Streif. – Kitzbuehel? To jak Grand Prix Monaco w Formule 1. Popełnisz najmniejszy błąd i natychmiast lądujesz na ścianie – stwierdził Norweg.
Trudno stwierdzić, czy w sobotę lider PŚ zagapił się, czy źle ocenił ryzyko, bo było jeszcze trudniej niż zwykle – opady śniegu, mgła, zmrożone podłoże. Svindal, biorąc skręt, położył się i dalej nie zjeżdżał, ale leciał w siatkę ochronną. Zbliżenia telewizyjne pokazały drastyczny obraz. Twarz była potłuczona, z nosa leciała krew, najgorsza dla Norwega diagnoza została jednak postawiona wieczorem w szpitalu – zerwane więzadła krzyżowe w prawym kolanie.
W tym samym miejscu słynnej górze ulegli kilka minut wcześniej zawodnicy gospodarzy – Georg Streitberger i Hannes Reichelt. Wszyscy znaleźli się w szpitalu. Helikoptery, by zabrać trzech poszkodowanych w trakcie zawodów narciarzy, krążyły nad trasą jak na wojnie. Organizatorzy woleli nie narażać na szwank słabszych zawodników i po przejeździe 30 narciarzy przerwali zawody. Wygrał Włoch Peter Fill. Za nim byli Szwajcarzy Beat Feuz i Carlo Janka.
Wieczorem Svindal na swoim profilu społecznościowym zamieścił zdjęcie, w którym uśmiecha się od ucha do ucha. Z twarzą wszystko w porządku, ale kontuzja kolana oznacza dla niego koniec sezonu i przegraną walkę o Kryształową Kulę.