Około 35 km przed metą jednego z najtrudniejszych etapów Giro Dumoulin zatrzymał się na poboczu. Zaczął zdejmować koszulkę i schował się w przydrożnym rowie. Reszty telewizja nie pokazała, ale można się było domyślić, o co chodzi. Podobno się zatruł. Żołądki kolarzy przy ekstremalnym wysiłku często źle reagują na żele energetyczne i wszystko to, czym uzupełnia się straty energii.
A 16. etap należał do najtrudniejszych. Do przejechania 222 km, trzy górskie premie, w tym dwie na legendarnej przełęczy Stelvio położonej 2758 m n.p.m.
Dumoulina kłopoty dopadły przed ostatnim podjazdem. Przymusowa przerwa kolarza Sunweb trwała około minuty. Rywale zachowali się fair. Czekali. Ale samotnie jadący lider, zmęczony niedyspozycją, nie miał szans, by dogonić czołową grupę.
Nie poddał się, walczył do końca. Stracił ponad dwie minuty z dotychczasowej przewagi nad drugim w klasyfikacji generalnej Kolumbijczykiem Nairo Quintaną i trzecim, zwycięzcą wczorajszego etapu, Włochem Vincenzo Nibalim. Zachował różową koszulkę, ale podczas dekoracji był wściekły, nawet nie otworzył szampana. Wyprzedza Quintanę już tylko o 31 sekund, a Nibaliego o 1.12.
Prawdopodobnie gdyby nie nagła przypadłość, Dumoulin prowadziłby z dużo większym zapasem czasowym. Jeździ w tym roku po górach swobodnie. Z taką gracją, że nie tylko wzbudza zachwyt, ale i podejrzenia.