Jeśli ktoś liczył na efektowne zwycięstwo „Diablo" Włodarczyka i dramatyczny, pełen zwrotów akcji pojedynek, to nie zna zbyt dobrze byłego mistrza świata. Włodarczyk takie wyczyny ma już dawno za sobą. Wystarczy przypomnieć sobie jego ostatnie walki.
A ta z Gevorem niosła za sobą spore zagrożenia natury mentalnej. Stawka była bardzo wysoka. Po pierwsze, był to oficjalny eliminator IBF w wadze junior ciężkiej, co oznaczało, że zwycięzca tego pojedynku zostanie pretendentem do mistrzowskiego pasa tej organizacji, należącego do Rosjanina Murata Gassijewa. Po drugie, choć nie ma stuprocentowej pewności, bonusem ma być udział w lukratywnym turnieju World Boxing Super Series, w którym ośmiu czołowych pięściarzy tej kategorii walczyć będzie o główną nagrodę w wysokości 10 mln dolarów. Pierwsze, ćwierćfinałowe pojedynki już we wrześniu. Za sam udział 400 tysięcy dolarów, za wygraną dodatkowo taka sama suma, plus kolejne 400 tysięcy za kolejną, tym razem już półfinałową walkę zimą przyszłego roku.
Trzeba twardo stąpać po ziemi, by nie zakręciło się w głowie na samą myśl, ile można było stracić, przegrywając w Poznaniu. A trudno przecież o tym nie myśleć.
Dla 35-letniego Włodarczyka, który drugi ze swoich mistrzowskich tytułów stracił we wrześniu 2014 roku, przegrywając w Moskwie z Grigorijem Drozdem, poznańska batalia o lepszą przyszłość była wielką szansą, by wrócić do wielkiej gry, z której wypadł na długo.
Kiedy w 2007 roku przegrywał rewanż ze Stevem Cunninghamem w katowickim Spodku i tracił pierwszy z pasów (IBF), miał 25 lat i wszystko przed sobą. Teraz jest dziesięć lat starszy, ma za sobą wiele trudnych chwil i życiowe zakręty. Istniały więc realne obawy, że nie wytrzyma ciśnienia i, jak to sam zwykł mówić: znów nie będzie sobą.