W lipcu ubiegłego roku Jeff Horn pokonał słynnego Filipińczyka Manny'ego Pacquiao i dołączył do nielicznego grona australijskich mistrzów zawodowego boksu.
Werdykt był kontrowersyjny, ale to już historia, tak samo jak przegrany pojedynek Horna z Crawfordem. W MGM Grand Garden Arena pięściarz z antypodów nie był faworytem, miał bowiem przeciwko sobie mistrza nad mistrzami, byłego czempiona wagi lekkiej i superlekkiej.
Czarnoskóry, niewysoki, 30-letni Crawford to pięściarz zjawiskowy. Jedni twierdzą, że to właśnie on jest najlepszy bez podziału na kategorie, inni wyżej cenią Ukraińca Wasyla Łomaczenkę.
Horn i ludzie z jego sztabu wierzyli, że siła i granitowa szczęka Australijczyka wystarczą do zwycięstwa, ale to było naiwne myślenie. Crawford obijał bezlitośnie przez osiem rund broniącego tytułu rywala, a gdy ruszył w dziewiątym starciu, by go znokautować, Robert Byrd zatrzymał walkę. To pierwsza porażka Horna, ale powinien być wdzięczny sędziemu za tę decyzję, bo dzięki niej nie został ciężko znokautowany.
Kilka godzin wcześniej w Manchesterze na ring wrócił „Król Cyganów" Tyson Fury. W listopadzie 2015 roku, mierzący 206 cm olbrzym z Wilmslow zakończył długie panowanie Władimira Kliczki, odbierając mu cztery pasy. Żadnego jednak nie bronił. Miał problemy, wydawało się, że już nigdy nie zobaczymy go w ringu, przytył kilkadziesiąt kilogramów, miał depresję.