Od kiedy nie pracuje pan już na budowie i nie dorabia na bramkach w klubach?
Przestałem po wygranej walce z Dannym Kellym, w styczniu 2016 roku. Nieźle wtedy wypadłem, on wyglądał jak gladiator, ja – wiadomo – facet z brzuszkiem. Mocno go wtedy zlałem.
Nie tak dawno ogłosił pan, że będzie ojcem...
To było po walce z Washingtonem, wcześniej uzgodniłem z żoną, że powiem to kibicom, stojąc jeszcze w ringu. I tak właśnie zrobiłem. Ojcem zostanę w sierpniu.
Żona jest Polką?
Justyna pochodzi spod Rabki-Zdroju, przyjechała do Nowego Jorku dziewięć lat temu. Pracuje w hotelowej recepcji na Manhattanie. Kilka lat mieszkaliśmy u moich rodziców, dziś mamy już własny dom na Long Island.
Da się już wyżyć z boksu, czy dalej sprzedaje pan osobiście bilety na swoje walki?
Jedno drugiego nie wyklucza. Honoraria są coraz wyższe, a biletów też sprzedaję coraz więcej, na ostatnią walkę z Washingtonem chyba trzy tysiące. A zaczynałem od kilkudziesięciu, by mieć za co opłacić gażę swojego rywala.
Naprawdę wierzy pan, że pokona Deontaya Wildera lub Anthony'ego Joshuę i zostanie pierwszym polskim zawodowym mistrzem świata królewskiej kategorii, jeśli dostanie taką szansę?
Jestem przekonany, że przyjdzie taki dzień. Myśli o mistrzowskiej walce towarzyszą mi na każdym treningu i gdy wchodzę do ringu, by stoczyć kolejny pojedynek – bo wiem, że być może to już ostatni przystanek na drodze do celu.
Geralda Washingtona, byłego rywala Wildera, pokonał pan szybko, ale poprzedni Charles Martin, były mistrz świata wagi ciężkiej, twardo walczył o zwycięstwo. Nie obawiał się pan, że sędziowie wskażą na niego?
Czułem, że byłem lepszy, ale przy ogłaszaniu werdyktu emocje były spore, nie ukrywam. Martin pokazał charakter, sam go zresztą sprowokowałem, mówiąc przed walką na konferencji prasowej, że nie ma serca do walki. Uraziłem jego dumę, więc chciał mi pokazać, że nie mam racji. Dla mnie to nauczka na przyszłość, by w takich sytuacjach trzymać język za zębami. Tymi słowami wywołałem wilka z lasu, Martin bił się ze mną jak o życie.
Wcześniej, w pojedynku z Joshuą w Londynie, nie był taki ambitny. Wyglądało jakby sprzedał mistrzowski pas za dobre pieniądze.
Zgadza się, w tamtej walce chodziło tylko o kasę. Powiedział mi, że poleciał na Wyspy Brytyjskie z poważną kontuzją żeber, które miał połamane. Dostał bardzo dobrą propozycję finansową i z niej skorzystał. W boksie tak czasami bywa.
Coraz głośniej mówi się o pańskiej walce z Deontayem Wilderem, mistrzem WBC, który szuka rywala po tym, jak okazało się, że na jego rewanż z Tysonem Furym przyjdzie nam poczekać. Kiedy taki pojedynek mógłby dojść do skutku?
Nie sądzę, że będę pierwszym wyborem dla Wildera. W kolejce czeka przecież Dominic Breazeale, oficjalny pretendent. Ja prawdopodobnie będę walczył z kimś znanym, ale mającym najlepsze czasy za sobą i nie będzie to jeszcze walka o mistrzowskie pasy.
Ale jest pan już na takie wielkie wojny gotowy?
Znam swoje słabości, wiem też, jakie mam zalety. Wciąż pracuję nad obroną i pracą nóg, bo to największe mankamenty. I chyba robię postępy, tak czuję.
Czyli Wildera i Joshuy, mistrzów tej kategorii, się pan nie boi?
O strachu nie ma mowy, najbardziej chciałbym zmierzyć się z Wilderem, myślę, że w półdystansie narobiłbym mu kłopotów. Z Joshuą też byłaby wojna, choć technicznie jest lepszy od Wildera i fizycznie silniejszy, ale Amerykanin bije od niego mocniej.
A Tyson Fury, co pan o nim sądzi?
Jest strasznie niewygodny i największy z tej trójki. A gdy jeszcze zmieni pozycję na odwrotną, ciężko dobrać mu się do skóry. Wilder jednak dwukrotnie go położył. Za drugim razem myślałem, że Fury już nie wstanie, a ten nie tylko wstał, lecz ruszył jeszcze do ataku.
1 czerwca w Madison Square Garden w Nowym Jorku pański przyjaciel Jarrell Miller zmierzy się z Joshuą, a stawką będą trzy mistrzowskie pasy. Może sprawić niespodziankę?
Jarrella znam od lat, jesteśmy jak bracia, obaj dorastaliśmy na Brooklynie. Ja, chłopak z Polski, on z Belize, skąd pochodzi jego matka. Od młodości razem trenujemy i sparujemy w słynnym Gleason's Gym pamiętającym złote czasy zawodowego boksu. Był światowej klasy kickbokserem, ale szybko postawił na boks. Dziś waży 140 kg, zadaje tak jak ja mniej więcej tysiąc ciosów w walce i się nie męczy. Swoisty fenomen. Joshua będzie miał z nim duże problemy i wcale się nie zdziwię, jak straci pasy.
W przyszłości możliwa jest pana walka z Millerem?
Jeśli obaj będziemy w posiadaniu mistrzowskich pasów, to będziemy walczyć za naprawdę dobre pieniądze. W innym przypadku nasz pojedynek nie wchodzi w rachubę. Bardzo się lubimy i szanujemy, choć wiele nas różni. On lubi zabawę, a ja spokój, ciszę. Zamiast imprezować wolałem znów odwiedzić Polskę, którą kocham, spotkać się z kibicami i dziennikarzami, poprowadzić trochę treningów dla młodych adeptów boksu. Zorganizowaliśmy to wszystko sami z bratem, Łukasz wziął kilka dni wolnego z pracy, cały plan przedstawiliśmy w internecie, a że był odzew i chętni, by się ze mną spotykać w różnych miastach, kupiłem bilety i ruszyliśmy w podróż.
Kto za to płacił?
Jak to kto, cały czas inwestuję w siebie, to nie są duże koszty.
Podkreśla pan, że chciałby kiedyś stoczyć walkę w Polsce. Jest to możliwe?
Na razie chyba nie, ale w przyszłości, kto wie? Marzy mi się wielki pojedynek na Stadionie Narodowym, na który ostatnio miałem widok z pokoju na 39. piętrze w warszawskim Marriotcie, gdy na kilka dni zatrzymaliśmy się w stolicy. Wcześniej spędziliśmy trochę czasu w Łomży, Wrocławiu, byłem na gali MMA w Pradze, bo walczył tam mój przyjaciel z Nowego Jorku, no i Janek Błachowicz, którego umiejętności bardzo szanuję. Oczywiście wcześniej muszę zostać mistrzem świata wagi ciężkiej, taki mam plan. Nie udało się to moim idolom, Andrzejowi Gołocie i Tomaszowi Adamkowi, więc być może będę pierwszym, który tego dokona. Dopiero wtedy spełni się mój amerykański sen.