Podczas ubiegłorocznego Pucharu Świata w Londynie po serii wcześniejszych rozczarowań Ewa Swoboda znów pobiegła słabo, za metą rozpłakała się, mówiąc, że nie ma już siły, że ma dość.
Na szczęście dla siebie i lekkoatletyki wróciła do twardych treningów, wygrała sprinterską klasyfikację zimowego cyklu IAAF World Indoor Tour, miała najlepszy rezultat w Europie (7,08) i okazało się, że w Glasgow też była najszybsza. Od eliminacji przez półfinał do finału, po którym się spłakała, ale tym razem tylko z radości, że potrafi znów wygrywać, nawet ze sławną Holenderką Dafne Schippers.
– Uderzyłam w materac i myślałam, że finiszowałam druga lub trzecia. Okazało się, że byłam najszybsza. No popłakałam się. Może zbyt emocjonalnie do tego podchodzę. Taka już jestem – powiedziała w TVP Sport, dodając, że najważniejszą zmianą było to, że nauczyła się zdejmować z siebie presję i biegać wedle własnych, a nie cudzych oczekiwań.
Ewa Swoboda nawiązała do sukcesu Ireny Szewińskiej sprzed 50 lat (pani Irena w 1969 r. w Belgradzie wygrała bieg na 50 m w tzw. halowych igrzyskach europejskich). Ciąg dalszy dla Ewy Swobody to dużo pracy przed bieganiem 100 m na stadionach. Mistrzostwa świata w Dausze są dopiero na przełomie września i października.
ME w Glasgow przyniosły już pierwszego dnia złoto Michała Haratyka w pchnięciu kulą, mistrz Europy z Berlina poprawił w finale halowy rekord życiowy (21,65) i nie może już powtarzać, że startów pod dachem nie lubi. Złota nie obronił Konrad Bukowiecki, po części z powodów zdrowotnych, ale na przyszłość pchnięcia kulą po erze Tomasza Majewskiego można patrzeć spokojnie, następcy są.