Korespondencja z Pjongczangu
Kowalczyk z numerem 22 stanęła w piątym rzędzie, obok świetnej szwedzkiej sprinterki Stiny Nilsson, kilka metrów za czwórką Norweżek, z których najbliżej było Polce do Bjoergen. Pierwszy bieg, pierwszy test mocy na olimpijskich trasach, trochę napięcia w powietrzu, także dlatego, że norweski ekspres jak zawsze miał się zmierzyć z resztą świata.
Bieg łączony to najpierw 7,5 km stylem klasycznym, potem zmiana nart i 7,5 km techniką łyżwową. Ta konkurencja ma dla polskiej mistrzyni olimpijskie znaczenie: na igrzyskach startowała w niej zawsze. W Turynie była ósma, w Vancouver trzecia, w Soczi szósta.
Trasy w Pjongczangu, poprowadzone między zasypanymi zmrożonym śniegiem dołkami okolicznych pól golfowych, z bliska robią większe wrażenie, niż w telewizorze. Stromy podbieg chwilę przed metą (33 m przewyższenia), potem jeszcze bardziej stromy zjazd z karkołomnym zakrętem tuż przed stadionem (były upadki) – to wszystko można było oglądać z trybun, ze finiszem na dodatek.
Koreańczycy przybyli, zobaczyli, bili brawo, choć nie można porównywać ich zaangażowania z entuzjazmem Norwegów w Holmenkollen lub Finów w Lahti, ale trochę pokrzyczeli, trochę pomachali biegaczkom, jednym słowem, przyjęcie było miłe. Narciarki odwdzięczyły się jak mogły, o medale walczyła całkiem spora międzynarodowa grupa, nie było gromadnej norweskiej ucieczki, tempo najlepszych wytrzymała o dziwo, tylko Marit Bjoergen, to pierwsza interesująca wiadomość z trasy. Druga – na ostatniej pętli wyrwała do przodu Kalla, atak był skuteczny, Szwedka nie musiała się ścigać na finiszu, tak samo jak Bjoergen. Najciężej przed metą pracowała Parmakoski, brąz długo chciała jej odebrać kolejna Szwedka, Ebba Andersson.