Z naszego punktu widzenia oni są najważniejsi, ale dla świata ciekawe jest przede wszystkim to, że zobaczy wielką trójkę: Novaka Djokovicia, Rogera Federera i Rafaela Nadala w formie, która wciąż onieśmiela i pozbawia zadziorności tych znacznie młodszych. Statystyka jest wymowna: rozdzielili między siebie ostatnie 12 tytułów wielkoszlemowych, choć mają w sumie już 104 lata. Federer ma 20 zwycięstw w Wielkim Szlemie, Nadal – 18, Djoković – 15.
Trudno o inne oczekiwania, nawet jeśli Dominic Thiem, Aleksander Zverev czy Stefanos Tsitsipas zapowiadają zmianę warty. Na uświęconej tradycją trawie łatwo o nią nie będzie. Wiadomo już, że nr 1, broniący tytułu Djoković, z Federerem (2) i Nadalem (3) może spotkać się jedynie w finale, że półfinałowe starcie Szwajcara i Hiszpana może być, nie pierwszy raz, meczem turnieju.
Rafael Nadal, otrzymawszy od działaczy All England Lawn Tennis Club trójkę przy nazwisku, wbrew kolejności rankingowej, znów się nasrożył, bowiem oznaczało to, że nie dostanie szansy uniknięcia spotkań z oboma wielkimi przeciwnikami.
System korekt rozstawienia stosowany w Londynie od lat jest przedmiotem sporów, bo zmiany nie zawsze mają uzasadnienie. Numer 8 na świecie, ubiegłoroczny finalista Kevin Anderson, dostał od AELTC czwórkę, choć dopiero niedawno wrócił na korty w turnieju w Queen's po trzech miesiącach leczenia kontuzji łokcia.
Andy i Serena?
Czwarty z wielkich – Andy Murray, wraca na Wimbledon po roku nieobecności i wyleczeniu zagrażającej karierze kontuzji biodra. Czyni to z rozwagą, pojawi się na pewno w deblu (z Francuzem Pierre'em-Huguesem Herbertem u boku), ale taki jest Wimbledon – jak Szkot wraca, będzie traktowany jako kandydat do zwycięstwa, tym bardziej że z Feliciano Lopezem wygrał rozgrzewkowy turniej debla w Queen's.