Najgorsze były potem pretensje stacji telewizyjnych zainteresowanych relacją z konkretnego meczu i o konkretnej godzinie.
Przypadkowo byłem raz świadkiem takiej rozmowy na dywaniku. Czerwony jak burak szef tenisowej imprezy z rozbrajającą szczerością tłumaczył ludziom telewizji, że „to wszystko przez tych Hiszpanów”.
Na Półwyspie Iberyjskim stworzono jeden z bardziej wymagających systemów selekcji do tenisowego wyczynu. Hiszpanie organizują co roku setki małych zawodowych turniejów, często z wielostopniowymi eliminacjami, przez które przebija się i po 128 graczy. Młodzi, ambitni chłopcy, na ogół z niezbyt zamożnych rodzin, wychodzą na kort przekonani, że aby zwyciężyć, muszą najpierw wylać kilka wiader potu. Prawie wszyscy fantastycznie biegają, są cierpliwi i gotowi przebijać w każdej akcji po kilkanaście piłek. Ponieważ zostali podobnie wyszkoleni, by wygrać i awansować, muszą wykazać się czymś więcej niż techniczny błysk. Te gęste sita najpierw w turniejach typu futures, potem w challengerach, na końcu ewentualnie w ATP pozwalają bezbłędnie wyłapywać ludzi z charakterem. Jeśli kolejny Lopez czy Sanchez otrzymuje potem tzw. dziką kartę do imprezy głównej, to wiadomo, że nie jest to krewny prezesa albo syn bogatego tatusia.
W ostatnich sezonach Hiszpanie unowocześnili warsztat swoich trenerów szkolenia początkowego. Położyli większy nacisk na atak, przesunęli akcenty w nauce gry przy siatce. W kalendarzu mają więcej małych turniejów na kortach twardych i przybywa im graczy, którzy akurat na takim podłożu stawiają pierwsze kroki z rakietą. Kosmiczne wyczyny w Melbourne: nieprawdopodobny półfinał Rafaela Nadala z Fernando Verdasco, a potem historyczny pierwszy australijski tytuł w Wielkim Szlemie tenisisty z Majorki, nie zdarzyły się przypadkiem. Po kilku korektach ten sam system wypuszcza dziś w świat już nie bezbarwnych przebijaczy, ale agresywnych defensorów, gotowych pokonać absolutnie każdego.
Bywalec paryskich kortów Rolanda Garrosa, gdzie Hiszpanie zawsze mieli sporo do powiedzenia, opowiadał mi przed laty o swoim patencie na końcową fazę turnieju. Kiedy w programie czwartej rundy czy ćwierćfinału pojawiały się hiszpańskie nazwiska, on się na korty nie spieszył. Przychodził godzinę po rozpoczęciu albo i później, wiedząc, że na główne danie zdąży. Czas jakiś temu była to w Paryżu, i nie tylko, praktyka nagminna. Pustki plus ziewanie na trybunach, np. na pierwszym półfinale Roland Garros 1998, gdy grali Carlos Moya z Feliksem Mantillą, a potem szaleństwo, gdy na kort wyszli Francuz Cedric Pioline i Hiszpan Alex Corretja.