Mecz był taki, że chciało się go oglądać od pierwszej do ostatniej minuty. Żadnej obrony Częstochowy, żadnych obaw i prób przeczekania naporu wielkiej rywalki. Po dwóch godzinach znakomitych wymian i spięć przy siatce pani sędzia ogłosiła: 7:6 (7-3), 6:4 dla Amerykanki. Publiczność wstała i biła brawo obu zawodniczkom.
To tajemnica trenera Tomasza Wiktorowskiego, jak zdołał przekonać Radwańską do porzucenia myśli o bezpiecznej grze. Na korcie w Toronto przed Sereną pojawiła się wreszcie Agnieszka odważna i nieustępliwa. Żadnych kompromisów, także serwisowych, i żadnej myśli o tym, że kronika wcześniejszych pięciu porażek ma jakiekolwiek znaczenie.
Williams, to trzeba przyznać, zaczęła mecz bez energii. Trochę czasu straciła na przypomnienie sobie tenisa Radwańskiej, trochę narzekała na zdrowie, choć tajemnicze „zaburzenia żołądkowe”, o jakich później mówiła, wyglądały na niezbyt przekonującą wymówkę.
Potrafiła raz przełamać podanie Polki, ale zaraz dostała mocną kontrę. Drugie przełamanie i drugi raz Radwańska odrobiła stratę. Bywało, że Williams biła brawo swej rywalce, takich gestów Sereny często się nie ogląda. Dopiero tie-break z kilkoma świetnymi wymianami zadecydował o tym, że pierwszego seta wzięła Serena.
W drugim Radwańska prowadziła już 3:1, amerykańska mistrzyni zrozumiała, że średnia gra nie wystarczy, więc mecz z dobrego zmienił się w doskonały. Nadzieja, że seria porażek Agnieszki z Sereną Williams zbliża się do końca, wreszcie ma mocne podstawy.