To nie jest nagły proces, ale postępuje od dekad w dość równym tempie. Objawy i skutki znamy: coraz mniej mistrzów gry singlowej bierze się za debla, coraz mniej chętnie organizatorzy turniejów patrzą na rywalizację deblistów, coraz rzadziej można zobaczyć w telewizji transmisje z gry podwójnej, coraz mniej sponsorów wspomaga ten rodzaj gry.
Może dziwić, że tenis nie szanuje swego dziedzictwa. Jako gra z historycznych posad towarzyska, ma u swych korzeni zabawę grupową. W amatorskiej grze „debelek" to podstawa do dziś, bo nie każe się tak bardzo zmęczyć, sprzyja zabawie i rozmowie. Gdy przychodzi do gry o pieniądze, jest już zupełnie inaczej.
Nikogo nie zmylą uśmiechy najlepszych ośmiu par w Londynie, podczas Masters. W porównaniu z ósemką singlistów, są ubogimi krewnymi. Porównanie nagród dla zwycięzców (1,923 mln dol. dla najlepszego singlisty – 362,5 tysiąca dla najlepszej pary), to jeden z najbardziej widocznych wskaźników.
Jak do tego doszło – pierwszą przyczynę wskazać łatwo: pieniądze, które tak rozpędziły zawodowego tenisa, bardziej sprzyjały tworzeniu gwiazd singla. Jeszcze względnie niedawno mistrzowie tacy jak John McEnroe wygrywali liczne turnieje deblowe, ale gdy pojawiły się kontrakty reklamowe, które dawały zarobić bez potu znacznie więcej, gdy kalendarz turniejowy zaczął gęstnieć, gdy ryzyko kontuzji i przemęczenia zaczęło rosnąć, najwięksi mistrzowie rakiety postawili na własne zarobki i własne zdrowie, a nie na mozół dodatkowej pracy z partnerem.
Względnie rzadko podkreśla się także fakt, że nie wszyscy świetni singliści nadają się do debla. Dość popularne przekonanie, że dobry tenisista zawsze da sobie radę, nie wytrzymało próby czasu. Debel to specjalizacja, ma własne gwiazdy, własnych fachowców, i tylko niektórzy mistrzowie singla potrafiliby (gdyby chcieli), sięgnąć w tej specjalności po wielkie sukcesy. Nawet legendy ze szczytów rankingu nie zawsze sprawdzały się w tej roli, choć niekiedy, przymuszone okolicznościami (igrzyska olimpijskie, Puchar Davisa), próbowały.