Turniej zakończył się takim meczem, jakiego oczekiwała znaczna część publiczności: w niedzielne popołudnie wyszli na kort Novak Djoković i Roger Federer. Zagrali 39. raz (trzeci w tym roku) i stworzyli widowisko prawie na miarę swych legend.
Prawie, bo po doskonałym pierwszym secie wygranym 6:4 przez Serba, w drugim lider rankingu jeszcze się poprawił, ale jego rywal – nie. Na tym poziomie prowadzenie 3:0 to za dużo, by liczyć na nagły zwrot akcji. 6:4, 6:3 wygrał zatem Djoković, dołożył kolejną cegiełkę do pomnika swej chwały i ma pełne prawo myśleć, że skoro Rzym zdobyty, to i Paryż czeka – a więc wygra Roland Garros.
Duma Federera znów trochę cierpi, bo w czwartym finale w Rzymie przegrywa czwarty raz. Szwajcar jeszcze ma przewagę 20-19 w bilansie meczów z Serbem, ale Djoković wyprzedził go w liczbie zwycięstw w turniejach Masters 1000:24-23.
Wbrew niepokojącym sygnałom z soboty nie doszło w finale męskim do wypadku na mocno sfatygowanym korcie centralnym. Taki urok turnieju w Rzymie, że otoczenie piękne, pogoda zwykle doskonała, tylko szczegóły czasem drażnią. W półfinałach na dziury w nawierzchni narzekali i Federer, i Djoković (Serb znacznie ostrzej stawiał sprawę – mówił o niebezpieczeństwie poważnej kontuzji, skręceniu kostki podczas poślizgu). Bardziej złośliwe media, zwłaszcza brytyjskie, napisały że „Kort Centralny przypominał tor do wyścigów rydwanów w Koloseum sprzed 2000 lat".
Dyrektor turnieju był zbyt zajęty, by oficjalnie odpowiadać na krytykę, nawet z ust najlepszego tenisisty świata. Ludzie znający realia ATP Tour nie byli zaskoczeni, rzymska impreza od lat ma nie najlepszą opinię, choć Włosi chętnie powtarzają, że to najważniejszy, po Roland Garros, turniej na kortach ziemnych.