Polka na Rod Laver Arena wyglądała w tym roku tak, jak zazwyczaj na paryskim Philippe-Chatrier. Można było odnieść wrażenie, że po raz pierwszy Świątek w Melbourne poczuła się jak w domu. Nasza tenisistka w pierwszych pięciu meczach turnieju – raz wystąpiła na John Cain Arena, czyli trzeciej co do wielkości arenie tenisowego kompleksu – oddała rywalkom tylko 14 gemów. Dopiero teraz na jej nowe terytorium wkroczył intruz. Keys jako pierwsza wytrąciła 23-latkę ze strefy komfortu.
Świątek w dwóch premierowych gemach serwisowych zdobyła dwa punkty. Musiała wyregulować celownik. Przestawić zwrotnicę, wjechać na właściwe tory. To nie było łatwe, bo po drugiej stronie była tenisistka nastawiona na totalną ofensywę. Keys mocno serwowała – należy do niej rekord tegorocznego Australian Open wśród kobiet (193 km/h) – i agresywnie atakowała drugie podanie Polki.
To był mecz nerwów. Nasza tenisistka prowadziła 4:2, ale Amerykanka wyrównała na 5:5. Obie czerpały z drugiego podania przeciwniczki (Keys w pierwszym secie zagrywała je z 27-procentową, a Świątek – z 36-procentową skutecznością) i właśnie ten element przeważył losy seta, gdy wiceliderka rankingu „ukradła” dwa decydujące punkty. Amerykanka po przegranej partii błyskawicznie się jednak otrząsnęła. Nie złożyła broni, to był dopiero początek bitwy na wyniszczenie.
Australian Open. Madison Keys chciała być jak Venus Williams, ale tenis przestał ją bawić
Keys ma 29 lat i w tourze oglądamy jej mecze od ponad dekady, ale wciąż goni cel, który miała postawić sobie jako 12-latka, kiedy zaczynała treningi w akademii Chris Evert. Oznajmiła wówczas, że chce jeszcze przed osiemnastką wygrać turniej Wielkiego Szlema. Założeń wciąż nie zrealizowała, choć półfinał ze Świątek był dla niej już siódmym w karierze.