To nie był mecz Wawrinka – Federer, to był pojedynek Wawrinka kontra świat. Wszyscy życzyli sobie, by wracający do wielkiej gry starszy ze Szwajcarów doznał satysfakcji w postaci wielkoszlemowego finału. I doczekali się: Federer wygrał 7:5, 6:3, 1:6, 4:6, 6:3.
Najlepszym komentarzem do tego, co się stało, są słowa samego Federera: „W ubiegłym roku byłem na otwarciu tenisowej akademii Rafaela Nadala na Majorce. Ja na jednej nodze, on z bolącym nadgarstkiem... Pomyślałem, że zagramy jeszcze jakieś mecze charytatywne, a tu proszę, jest szansa na nasz finał. Nawet przez chwilę nie myślałem, że taki scenariusz może się zdarzyć".
By się zdarzył, potrzebna jest wygrana Nadala z Bułgarem Grigorem Dimitrowem w piątek rano. Półfinały dzień po dniu to niesprawiedliwa australijska specyfika, bo zwycięzca ma o jeden dzień mniej na odpoczynek przed niedzielnym finałem.
Gdyby Nadal wygrał, mielibyśmy mecz będący okazją do wspomnienia świata, w którym Brexit nikomu ze stojących w kolejce do kas Wimbledonu nie przychodził do głowy, a Donald Trump był tylko bogatym prostaczkiem starającym się różnymi sposobami poprawić swój golfowy handicap.
W dwóch pierwszych setach Federer dominował, dwa kolejne oddał zaskakująco łatwo (choć miał szansę, by pojedynek zakończyć już w czwartym). W decydującym momencie seta piątego Wawrinka nie wytrzymał psychicznie, o przełamaniu jego podania zadecydował praktycznie podwójny błąd serwisowy.