Korespondencja z Lille
Francuzi byli zdecydowanymi faworytami finału, ale Belgowie stawili im zacięty opór. Belgowie, to znaczy głównie David Goffin, który jest pod koniec roku w życiowej formie. Jo- Wilfried Tsonga w pierwszym niedzielnym singlu miał na początku meczu swoje szanse, mógł przełamać podanie Belga w ósmym gemie (cztery okazje), a gdy tego nie uczynił, Goffin odleciał w chmury i już z nich nie zszedł. Tenis Belga to estetyczna rozkosz i dowód, że techniczna biegłość pozostaje wciąż poważnym atutem w starciu z siłą, nawet jeśli ma się niespełna 180 cm wzrostu i waży 66 kg.
Tsonga gasł z gema na gem, z ruchu jego ust można było odczytać głównie jedno słowo (po polsku zaczyna się na literę k, po francusku na p i jest trochę mniej wulgarne). Kapitan Francuzów Yannick Noah patrzył coraz bardziej nieobecnym wzrokiem na poczynania Tsongi, jakby zdawał sobie sprawę, że Jo-Wilfried nie da mu Srebrnej Salaterki, na którą Francuzi czekają już 16 lat, i uratować go może tylko Lucas Pouille, zdobywając trzeci punkt w ostatnim meczu finału.
Goffin po zwycięstwie w piątek zażartował: „Przesunąłem Puchar Davisa odrobinę bliżej belgijskiej granicy”. W niedzielę, gdy schodził z kortu po pokonaniu Tsongi, mógł śmiało powiedzieć, że zostawił go wprost na granicy, a o resztę musi zadbać Steve Darcis, naprzeciwko którego stanął Pouille. Nie zadbał, dwa zwycięstwa Goffina poszły na marne. Pouille ani przez chwilę nie był zagrożony, a trzeci set jego pojedynku z Darcisem to już był marsz triumfalny w rytm „Marsylianki”.
Mecz w Lille był wspaniałym widowiskiem nie tylko na korcie, Francuzi i Belgowie na trybunach stworzyli spektakl, jakiego nie zobaczy się w emocjonalnie o wiele bardziej sterylnym cyklu turniejów ATP. To nie jest żadna niespodzianka, nawet pisanie o tym to truizm, ale pisać trzeba, bo Puchar Davisa jest na zakręcie, to, co było nie pasuje do nowych czasów, przeszkadza gwiazdorom w zarabianiu pieniędzy, a to, co będzie, jest niewiadomą. Salaterka pana Dwighta Davisa dla kolejnych pokoleń tenisistów może stać się ramotką z babcinej szafy, a nie obiektem pożądania. Jest tylko jeden kraj, gdzie ten puchar jest częścią narodowej tradycji, gdzie finał wywołuje gorączkę, a największy sportowy dziennik kraju „L’Equipe” przez trzy dni poświęca mu po kilkanaście stron. W niedzielę gazeta wyszła z wielkim tytułem: „Mecz ich życia”. W sporcie nikomu nic się nie należy, ale Francuzi zasługują na szacunek za to, że z taką troską przechowują święte daviscupowe księgi, których inni już nie rozumieją.