Przysiężny rzadko pozostawia widzów obojętnymi, a w Sopocie znacznie przekroczył własną normę. Prawie pięć godzin równej gry z solidnym Jarkko Nieminenem, mnóstwo obronionych piłek gemowych, kilka setowych i jeden stracony meczbol – to był tylko wierzchołek emocji.
Do połowy trzeciego seta obaj nie mogli przełamać podania rywala. Intensywnie niebieska nawierzchnia Greenset nie premiuje żadnego typu gry. Dobrze przyjmowała mocne serwisy Polaka i rotacyjne odbicia Fina. Powiedzieć, że była sprawiedliwa, to może za dużo, ale jak ktoś umie grać w tenisa, to mógł na niej ładnie atakować i mógł się skutecznie bronić. Obaj to robili.
Najważniejszy fragment meczu to czwarty tie-break. Mogło go wcale nie być. Przysiężny prowadził w secie 2:0 i 3:1, ale pozwolił się dogonić, a potem zaczęła się huśtawka wzruszeń: 6-3 w tie-breaku prowadził Fin, za chwilę było 7-6 dla Polaka, ale fiński return okazał się nie do odbicia, jeszcze kilka wymian i zobaczyliśmy radość gości.
Decydujący set zaczął się dla Przysiężnego od straty gema serwisowego i Jarkko Nieminen nie wypuścił już szansy z rąk. Skromnie stwierdził, że wierzył w siebie, bo wytrzymałość zawsze była jego mocną stroną.
Przysiężny grał dobrze, chwilami bardzo dobrze, ale w tenisie liczy się naprawdę ta ostatnia piłka, którą wygrał Fin. Na pociechę przegranemu zostały dwa małe rekordy: 4 godziny i 35 minut to najdłuższy mecz Polaka w Pucharze Davisa (poprzedni rekord był gorszy o 7 minut), nigdy wcześniej w polskich statystykach nie zapisano też, że przed piątym setem były cztery tie-breaki.