Wygrać w ćwierćfinale 7:5, 6:4 z Robertą Vinci okazało się zadaniem tak samo prostym jak poprzednie. Siódmy mecz Polki w nowym sezonie, siódme zwycięstwo bez straty seta, obawy tych, którzy sądzą, że Radwańska trochę ryzykuje grając tydzień po tygodniu przed Australian Open, na razie nie mają podstaw.
Dobre wiadomości z Australii są też takie, że upał zelżał i w środę tenisistki grały w komforcie 25 stopni Celsjusza. Nieco mniej przyjemny jest fakt, że na drodze Isi staje w półfinale Chinka Na Li, z którą tenisistka z Krakowa ostatnimi czasy grać nie lubi, by nie powiedzieć, że niekiedy nie potrafi.
Przypomnijmy, że w ubiegłym roku na cztery mecze Radwańska przegrała trzy (wszystkie na kortach twardych), łączny bilans wynosi 5-3 dla Chinki. Żartów nie ma, tym bardziej, że Na Li zwykle gra dobrze w Australii, w Wielkim Szlemie w Melbourne była już finalistką, a w Sydney w 2011 wygrała turniej, rok temu była w finale.
Na Antypodach lubią Na Li także dlatego, że tutaj odkryto jej poczucie humoru i zaraźliwy śmiech. A także szczerość.
– Lubię tu przyjeżdżać, bo w Chinach jest zimno, a w Australii ciepło, aż miło – mówiła. Przyznała się, że nowy trener Carlos Rodriguez tak dał jej w kość w okresie przygotowań, że chwilami myślała o porzuceniu tenisa. – Trzy dni wystarczyły, żebym miała dosyć, musiałam prosić męża, by przyjeżdżał na treningi, bo chciałam z nich uciec – wyjaśniała.