Widać to po liście startujących we Wrocławiu: pierwsze kroki stawiali tu Ivan Ljubicić i Nikołaj Dawydienko, ostatnie zaś – mistrz olimpijski z 1992 roku Marc Rosset. Zresztą ATP pilnuje, aby w challengerach nie grali zawodnicy z czołowej dziesiątki, zaś ci do 50. miejsca włącznie – tylko za specjalną zgodą. Za zwycięstwa dostaje się też punkty do rankingu Entry System, ale już nie do Champions Race.

W 1990 roku mianem challengerów ochrzczono grupę 70 turniejów. Dzisiaj jest ich już 160, czyli... pomysł chwycił. Oczywiście wiele imprez w tym czasie odchodziło i przychodziło. Zmianie ulegały nazwy i pule nagród, czego turniej we Wrocławiu jest dobrym przykładem. Rozpiętość finansowa jest w ATP Challenger Series spora: od 25 tysięcy dolarów do – jak teraz we Wrocławiu – 125 tysięcy (plus jedzenie i spanie dla zawodników gratis). W zeszłym roku do wygrania we wszystkich challengerach było ponad 8 milionów dolarów. Czyli mniej, niż w turnieju wielkoszlemowym.

Challengery rozgrywane są w ponad 40 krajach. Oficjalna strona internetowa ATP chwali się, że kibice „w Polsce, Węgrzech, Słowenii i Wietnamie” mogą dzięki temu zobaczyć kawałek światowego tenisa. Dla nich to my jesteśmy kolorytem. Dla nas egzotykę stanowi Durban w RPA, Burnie na Tasmanii, plejady challengerów w miastach marokańskich (Casablanca, Marakesz i Fes), czy amerykańskich (Tallahassee, Baton Rouge i Lubbock). W brazylijskim Aracaju gra toczy się między ruchliwymi ulicami, w San Marino – z widokiem na góry. O punkty i pieniądze walczy się nawet na Bermudach. Niezwykły jest też rozpoczynający sezon challenger w Noumea w Nowej Kaledonii (wyspa stanowi francuskie terytorium zamorskie). Arenami turniejów są głównie małe miasteczka, w których turnieje organizują miejscowi pasjonaci tenisa: Chiasso w Szwajcarii, Furth w Niemczech, Tampere w Finlandii, Mons w Belgii. Choć własne challengery – obok imprez ATP z prawdziwego zdarzenia – mają też wielkie metropolie: Sao Paulo, Mexico City, Rzym, Barcelona i Stambuł...

Turnieje różnią się między sobą przede wszystkim miejscem rozgrywania – na powietrzu lub pod dachem, w słońcu lub bez. Są też mniej lub bardziej przyjazne, robione z potrzeby serca lub kieszeni. Drobne różnice widać w Polsce. Dla Wrocławia KGHM Dialog Polish Indoors to impreza ważna, ale jedna z wielu w mieście, choć ekran ustawiony w zeszłym roku na rynku miał uświadomić miejscowym, że swój turniej mają. Inaczej jest w Szczecinie, który na wrześniowy challenger czeka cały rok (przed sześcioma laty dostał tytuł najlepszego challengera na świecie przyznawany przez ATP), a trybuny wypełniają się wtedy po brzegi. Jeszcze inaczej jest w Poznaniu, w którym turniej zdaje się być dodatkiem do imprez towarzyszących. Największe trzy polskie challengery łączy to, że zgodnie należą do stworzonej w 2007 roku tzw. Tretorn Series Plus, czyli grupy czternastu challengerów z Europy zebranych pod szyldem jednego sponsora – producenta piłek. W tym roku dokonano kilku roszad, ale zestawienie – na wzór ATP Masters Series – pozostało.

Jaka będzie jego przyszłość, gdy reformuje się cały kalendarz ATP? We wrześniu w Szczecinie mówił o tym Amerykanin Gayle Bradshaw, przedstawiciel ATP ds. zasad i współzawodnictwa: „Spokojnie: challengerami zajmiemy się dopiero, gdy dokonamy zmian na najwyższym poziomie. Na razie cykl Tretorn Series Plus żyje krótko, a już cieszy się dużym powodzeniem, więc należące do niego turnieje planujemy bardziej rozreklamować i popularyzować. Podoba nam się przede wszystkim to, że cykl ma jednego sponsora. Ale nasi ludzie z marketingu i tak odbierają wiele telefonów od kolejnych firm, które są zainteresowane współpracą. To dobrze wróży na przyszłość. Być może stworzymy więc oddzielny ranking tenisowy The Race dla zawodników z challengerów i kończący sezon challengerowy Masters? Na razie nie mamy jednak żadnego konkretnego terminu”.