Trzeba było pięciu setów, by wygrał szwedzki faworyt. Ponieważ 23-letni tenisista austriacki był przed trzema laty częstym gościem polskich turniejów, tzw. futuresów, potem średnio wypadł w roli gwiazdy bytomskiego challengera, wreszcie w Nowym Jorku ograł w eliminacjach naszego Jerzego Janowicza, postanowiłem dowiedzieć się czegoś więcej. Szukałem najważniejszych danych o tym pojedynku, tymczasem na stronie, jaka się przede mną otworzyła, znalazłem statystyczną rozprawę naukową.
Tenis od kilku lat grzęźnie w dokumentacji. Podczas ostatniej wizyty w Nowym Jorku – a było to ponad dziesięć lat temu – nie mogłem się nadziwić rozmiarom ksiąg, jakie trafiają przed każdym meczem na komentatorskie pulpity. Od tamtego czasu oszczędzono kilkanaście hektarów lasu, bo powszechne się stały komputery osobiste, ale zalew informacji zamiast maleć, rośnie. I niestety zaczyna znikać z pola widzenia to, co najistotniejsze – sama gra. Z pozycji osoby opowiadającej o meczu wiem dobrze, jak łatwo wpaść w tę pułapkę. Informuję przecież, że był przed chwilą czwarty podwójny błąd serwisowy, siódme przełamanie, 15. niewymuszony błąd, a serwis miał prędkość 215 kilometrów na godzinę. Właściwie mógłbym nie mieć pojęcia o tym sporcie, a skupić się na buchalterii i wyliczankach.
Ale nie wszyscy wiedzą, że te cyferki czasami prowadzą na manowce, bo nie mówią całej prawdy o meczu. Z zapisu, jaki powstał po spotkaniu Soderlinga z Haider-Maurerem wynika, że Austriak był lepszy pod każdym względem. Zaserwował 34 asy przy zaledwie ośmiu Szweda, wygrał bezpośrednio 58 piłek wobec 44 u przeciwnika, popełnił
65 prostych błędów, podczas gdy rywal zrobił ich 74.
Jakim więc cudem Soderling wygrał? Bo na korcie decyduje przede wszystkim umiejętność wygrywania punktów ważnych i na tym wciąż polega tenis, na nieszczęście buchalterów.