O urodzie tego finału nie będzie się po latach wiele mówić. Nerwy brały górę w wielu wymianach. O dziwo, większą ofiarą własnych niepokojów była na początku belgijska mistrzyni. Pierwszy set był tego wyraźnym dowodem. Zamiast serii wygrywających uderzeń – strzały w aut, zamiast serwisu prowadzącego do łatwego zdobywania punktów – niepewna ręka.
Chinka dość długo świetnie wytrzymywała wymianę płaskich uderzeń, gdy trzeba było nawet wzmacniała tempo. Czasem pomagało jej szczęście. Nic nie wyszło z przewidywań, że Na Li potrzebuje dość dużo czasu, by osiągnąć właściwy poziom gry, że z tego powodu straci kilka początkowych gemów.
Kim Clijsters wygrała, bo mimo stresu nie straciła wiary we własne umiejętności. Duch nie uleciał, nie było mowy o rezygnacji, tylko ciągła nadzieja i walka o każdy punkt. W połowie drugiego seta doczekała w końcu chwil, gdy Na Li zaczęła mylić się częściej. Trochę pomogła Chince, zmieniając taktykę, tempo, wysokość i rotację odbić.
Gdy odrobiła seta, to Na Li zaczęła drżeć mocniej. Jeszcze w przy stanie 1:4 w decydującym secie Chinka znalazła w sobie wolę wygrania gema. Jeszcze raz popatrzyła z gniewem albo nadzieją na męża, jeszcze raz poprosiła sędzinę o zwrócenie uwagi widzom, by nie używali fleszy. Nie uspokoiła się jednak.
Kim Clijsters serwowała wciąż na tyle mocno, żeby prowadzić 5:2. Belgijka nie ryzykowała przy podaniu Chinki, szybko oddała cztery piłki, 5:3. Liczyła na własny serwis, całkiem słusznie.