Krzysztof Rawa z Londynu
Mecz Federera z Serhijem Stachowskim zamykał wydarzenia na korcie centralnym. Kiedy Szwajcar w czwartym secie wciąż nie umiał poradzić sobie z Ukraińcem, kiedy przegrywał 7:6 (7-5), 6:7 (5-7), 5:7, 2:3 (z jednym przełamaniem serwisu) i stało się jasne, że Stachowski będzie gryzł trawę, by wygrać swe pozostałe gemy serwisowe, na trybunie prasowej nie było już gdzie palca włożyć.
Kto przegapił oświadczenie o rezygnacji z gry Wiktorii Azarenki i ominął podwójnie głośną porażkę Marii Szarapowej z Michelle Larcher De Brito, liczył na wybuch większy, niż porażka Rafaela Nadala ze Steve'em Darcisem. Warto było czekać.
Coś złego działo się z Federerem. Wściekły walił w czwartym secie rakietą w piłkę tak, jakby chciał przebijać beton ścian kortu. Nie celował w trawę, mierzył raz i drugi w rywala, co etykieta tenisowa ocenia nisko, choć taktyka wysoko. Zawziętości starczyło mu, by odrobić stratę, a potem znów się męczył, jak w poprzednich setach: 4:4, 5:5. Szwajcar miał nawet piłkę setową, ale gdy znów zobaczył Ukraińca przy siatce, nie pierwszy raz, nie wiedział, jak zdobyć ten decydujący punkt.
Serhij naprawdę poczuł ducha miejsca – nikt nie pamiętał, by bez przerwy biegał do przodu w ułamku sekundy, czasami nie zwracając uwagi czy serwował, czy nie. Zakodowany na atak, nie uznawał innych wyborów.