Z Amerykanką Varvarą Lepchenko (do 2007 roku Warwarą Lepczenko – urodzoną w Uzbekistanie, córką Ukraińca i Rosjanki) Radwańska wygrywała do środy pięciokrotnie, to znaczy za każdym razem, gdy spotykały się na korcie.
Nie zawsze były to łatwe i krótkie mecze. Powody były znane: Varvara gra forhend i serwuje lewą ręką, do tego ma dość dużo siły, chociaż nie zawsze dobrze kontrolowanej. Za szóstym razem było podobnie, choć głównym problemem Polki była przede wszystkim własna gra. Długa przerwa po Wimbledonie, mimo treningów, zrobiła jednak swoje. Początek był zatem nieudany, w pierwszym secie Agnieszka przegrała trzy gemy przy własnym podaniu, tylko jeden szybko odrobiła.
Dopiero w połowie drugiego seta Radwańska zaczęła wygrywać mocne wymiany, przypomniała sobie i widzom, że umie grać w aktywnej obronie. To był najlepszy dla niej fragment meczu, wreszcie zaczęła rządzić na rozgrzanym słońcem korcie, tym bardziej, że rywalka dość regularnie oddawała punkty po prostych błędach, często marnując wypracowane w pocie czoła przewagi.
Minęło półtorej godziny, na tablicy pojawił się remis w setach. Ciąg dalszy jednak nie zachwycił. Amerykanka znów wyszła w przód, przełamała serwis Polki przy stanie 2:2, za chwilę było jednak 3:3, ale poważne obawy, że Lepchenko (59. WTA) pierwszy raz pokona piątą rakietę świata, wciąż nie mijały.
Siódmy gem rozgrywały chyba z kwadrans, podawała Polka. Raz jedna, raz druga była o krok od sukcesu, w końcu Agnieszka obroniwszy cztery piłki dające gem rywalce, objęła prowadzenie. Lepchenko zaraz się jej zrewanżowała, prowadziła 5:4 i serwowała. Gem nie był długi, w nim zmarnowana szansa Polki przy siatce i zasłużona złość na siebie. Gdy Lepchenko prowadziła 40-15, o zmianę wyniku było już zbyt trudno.