Jest starszy od Rogera Federera tylko o dwa miesiące. Ten sam dobry rocznik 1981. Grać przestał już dawno, w czerwcu, po nieudanym meczu pierwszej rundy w Roland Garros (przegrał z Holendrem Robinem Haase 5:7, 4:6, 2:6).
Podczas czwartkowej konferencji prasowej w Moskwie nie tłumaczył się wiele, bo wszyscy wiedzieli, że już od paru lat nie daje rady kontuzjom. – Ciężko o tym mówić, ale myślałem o tym już od dawna. Czas nadszedł, by oficjalnie ogłosić moje odejście z zawodowego tenisa. Nieoficjalnie zdecydowałem się po Wielkim Szlemie w Paryżu. Poczułem, że nie mogę już grać na poziomie, do jakiego byłem przyzwyczajony. Trenowałem dwa razy dziennie, lecz nie mogłem osiągnąć rezultatów, jakich pragnąłem. Czekałem więc tylko na chwilę, gdy się obudzę i powiem sobie: już wystarczy – mówił dziennikarzom.
Nie był gigantem tenisa, przy swym umiarkowanym wzroście, szczupłej sylwetce, względnie skromnej sile – nie odpowiadał współczesnym normom atletycznym. Potrafił jednak kompensować braki znakomitym przygotowaniem, w najlepszych latach był na korcie nie do zdarcia, wytrzymały jak nikt inny, zawsze pełen determinacji, szybki i gotów do mocnego obicia kolejnej piłki.
W pierwszej dziesiątce świata pojawił się po raz pierwszy w 2005 roku i kolejne pięć lat utrzymywał się w niej mimo wielu przeciwności. Najlepszy tydzień kariery przeżył jesienią 2009 roku, gdy w ATP World Tour Finals w Londynie (czyli pierwszym turnieju Masters w O2 Arena) pokonał Rafaela Nadala, Rogera Federera (po 12 kolejnych porażkach) i Juana Martina Del Potro, by sięgnąć po najważniejszy tytuł końca tamtego sezonu.
– Gra z Dawydienko to jak gra w tenisa na Playstation na najwyższym poziomie trudności. Prawie niemożliwe, aby wygrać – wzdychał Argentyńczyk po porażce. Inni nazywali go wtedy „Ironman".