Gra podwójna to od lat problem – dla władz ATP, organizatorów turniejów i dla widzów. Pomysły na zwiększenie popularności były różne – od dobrze przyjętych zmian w przepisach przyspieszających grę, po skrytykowaną i porzuconą próbę dopuszczania do debla jedynie tych, którzy zakwalifikują się do tego samego turnieju w singlu.
Drugi z pomysłów się nie przyjął, bo wszyscy zdali sobie sprawę, że specjalizacja poszła za daleko i wspomnienie deblowego ćwierćfinału Australian Open z udziałem mistrzów gry pojedynczej – Stefana Edberga i Pata Casha – jest odległe jak rok 1990.
Pary złożone z singlowych gwiazd to już historia. – Czasy, w których John McEnroe wygrywał w singlu i w deblu, nie wrócą. Wysiłek fizyczny jest dziś nieporównanie większy. Nie da się tego pogodzić na dłuższą metę, wystarczy spojrzeć na tempo gry 30 lat temu i dziś – podkreśla w rozmowie z „Rz" Marcin Matkowski, połowa utytułowanego polskiego debla (drugą połową przez lata był Mariusz Fyrstenberg, ostatnio się rozstali).
W szerokiej czołówce rankingu deblistów są nieźli singliści, którzy chcą trochę dorobić przed emeryturą, jak Francuzi Michel Llodra i Nicolas Mahut, są byli gracze challengerowi, którzy nie zdołali przebić się do świata wielkich turniejów, jak Jean-Julien Rojer z Antyli Holenderskich czy Hiszpan Marc Lopez. Są w końcu gracze, który dość wcześnie zdecydowali się na debla, jak bracia Bryanowie czy Matkowski z Fyrstenbergiem.
– Zdaję sobie sprawę, że ludzie chcieliby oglądać najlepszych: Federera, Djokovicia, Nadala, Murraya – przyznaje Matkowski.