W Stanford była rozgrzewka, w Toronto już pewne nadzieje na sukcesy. Półfinał turnieju rangi Premier (prawie 2,7 mln dolarów w puli nagród, 900 punktów rankingowych za zwycięstwo) wydawał się naprawdę bliski, gdy Polka tak efektownie prowadziła z Rumunką.
Mecz był nietypowy. Rzadko się zdarza, żeby Agnieszka od razu zdominowała tak doskonałą rywalkę – pierwszy set przeleciał jak wicher i to nie z powodu katastrofalnej gry Halep, ale z racji zimnej skuteczności Polki. Czarno-złocista nowa sukienka tylko śmigała po niebieskim korcie (Agnieszka mówiła, że ją lubi, bo nie musi się przebierać na dyskotekę...), punkty leciały ciurkiem na polską stronę.
Serię kolejno wygranych gemów Radwańska skończyła na siedmiu, zaczął się trochę inny mecz, już wyrównany, pełen pasji, walki, ale i wciąż błyskotliwych zagrań. Rumunka w drugim secie zmieniła się znacznie. Ręka odzyskała pewność, tempo gry wzrosło. Prowadziła 3:1, jeszcze Polka wyrównała na 3:3, ale Halep znów wygrywa gem serwisowy przy podaniu Radwańskiej i mecz dość gwałtownie zmienił oblicze jeszcze raz.
Teraz Radwańska próbowala ryzykować, odnaleźć rytm zwycięskich uderzeń, ale nie dała rady. Trzecie miejsce w świecie zobowiązuje. W decydującym secie Simona prowadziła już 5:0, ze spokojem przyjęła gem, w którym tenisistka z Krakowa miała trzy asy. Przymusu wygrywania do zera przecież nie ma – pięknie zaczęte spotkanie skończyło się porażką tej, która zaczęła lepiej.
Martwić się tym wynikiem można, ale skoro do US Open jeszcze chwila, to może lepiej spokojnie poczekać co przyniosą kolejne dni. Na razie był ćwierćfinał dużego turnieju na amerykańskich kortach twardych, 190 punktów rankingowych brutto po polskiej stronie, o 52 tys. dol. z małym ogonkiem nie wspominając. W Cincinnati może być lepiej.