W rywalizacji pań trzeba powitać nową młodą heroinę ze Szwajcarii – panna Bencic, rocznik 1997, wygrała w półfinale w Toronto z Sereną Williams, już to daje odpowiedni rozgłos, a gdy dodać inne zwycięstwa: nad Eugenie Bouchard, Karoliną Woźniacką, Sabiną Lisicki, Aną Ivanović i w finale nad cierpiącą, ale długo groźną Simoną Halep – widać, że to sukces rzetelny, a nie żaden splot szczęśliwych okoliczności.
Szwajcarka długo dziękowała po finale wszystkim bliskim i współpracownikom, nie zapomniała o mamie Martiny Hingis – pani Melanie Molitor, która stała się jej mentorką. To drugie zwycięstwo Belindy w turnieju WTA, pierwsze było w czerwcu w Eastbourne, w finale pokonała wtedy Agnieszkę Radwańską.
Dawno nie widziano nastolatki tak wygrywającej turniej rangi Premier – poprzedniczką Bencic była w 2009 roku sama Wiktoria Azarenka. Żeby Szwajcarce było jeszcze przyjemniej: od poniedziałku jest 12. tenisistką świata, ostatni sukces dał jej skok o osiem miejsc, między innymi przed najlepszą polską tenisistkę, która spadła na 15. pozycję po ćwierćfinale w Toronto.
Pozostaje udowodnić, że jak się ma 18 lat i parę miesięcy, to siły starczy i na kolejny wielki turniej – też rangi Premier – już w nadchodzącym tygodniu w Cincinnati. Obsada jest tam jeszcze lepsza, niż w Toronto – pierwsza dziesiątka jest w komplecie (chyba, że ostatniej chwili wycofa się obolała Halep, ale skoro ma wolną pierwszą rundę, to może wydobrzeje), co w praktyce oznacza, iż przyjechała Maria Szarapowa.
Z drugiej dziesiątki rankingu WTA nie ma tylko Jekateriny Makarowej, więc status turnieju jest naprawdę pierwsza klasa. Na co patrzeć? Oczywiście jak zachowa się Serena Williams, podrażniona przez Belindę Bencic, jak Szwajcarka da sobie radę w pierwszej rundzie z Andżeliką Kerber, na co stać Szarapową, czy odradza się Azarenka, czy wraca do wimbledońskiej formy Garbine Muguruza – pytań jest wiele.