W hali w Singapurze wypełnił się jedyny scenariusz na sukces Agnieszki: najpierw jej zwycięstwo 7:6 (7-5), 6:1 nad Simoną Halep, potem wygrana Marii Szarapowej z Flavią Pennettą 7:5, 6:1.
Będzie się wspominać to, co zrobiła Radwańska w meczu z Halep. Wystartowała wprawdzie wolno, przegrywała 0:2 i 1:3, lecz już w połowie seta wyrównała i mały niepokój minął. Prowadząc 5:4, Polka miała dwie piłki setowe, których nie wykorzystała. Chwilę później jej rywalka trzy razy mogła zdobyć gema serwisowego Agnieszki i nie dała rady. To były już te chwile, gdy Radwańska zaczęła się wznosić na szczyty możliwości.
Kwintesencję talentu Agnieszki wszyscy zobaczyli w tie-breaku kończącym pierwszy set. Przegrywała 1-5, tata Rumunki Stere Halep już zrywał się z krzesełka, by bić brawo na okoliczność sukcesu, ale nikt nie przewidział, że w głowie Polki zamiast strachu lub rezygnacji pojawi się taka determinacja, podlana sporą fantazją.
Punkt po punkcie likwidowała przewagę Simony, robiła to z wdziękiem i odwagą. Fruwała nad kortem, atakowała, smeczowała, grała skróty, wyczyniała tenisowe cuda, na nic nie czekała. Prowadząc 6-5, wygrała decydującą piłkę tak, że komentatorzy wołali o akcji dekady.
Set wygrany, tata Stere usadzony, reszta na stojąco biła brawo. Pozostało wygrać jeszcze raz, co okazało się zadaniem względnie łatwym – w głowie rumuńskiej tenisistki kłębiły się czarne myśli, a uskrzydlona Polka jeszcze wzmocniła atak. Ostatni gem drugiego seta Rumunka przegrała do zera, widać było, że chciała już umknąć do szatni.