W czasie gdy reprezentanci Polski przebywali na zgrupowaniu we Wronkach i opływali w luksusy hotelu Olympic, ich dzisiejsi przeciwnicy też pracowali, tyle że nie na boisku. W San Marino nie ma w ogóle futbolu zawodowego. Najlepsi piłkarze utrzymują się z pracy na roli, na poczcie, w bankach, restauracjach, policji, sklepach, u fryzjera i u rzeźnika. Republika San Marino nie ma nawet tysiąca zarejestrowanych zawodników. A ludności tyle, że gdyby wszyscy weszli na Stadion Śląski, to zostałoby jeszcze dużo wolnych miejsc.
Nasi to są przy nich nadludzie, skrzyżowanie statusu zawodnika Chelsea z umiejętnościami brazylijskimi. Jedyne, co reprezentacja San Marino ma do pokazania w starciu z 98 procentami innych reprezentacji (może z wyjątkiem Andory i Liechtensteinu), to duma, honor i ambicja. Nic dziwnego, że mecze z tą drużyną należą zazwyczaj do lekkich, łatwych i przyjemnych.
Nasze spotkania z San Marino też przebiegały w przyjemnej atmosferze, chociaż pierwszy kontakt miał prawo naruszyć w oczach naszych gości wizerunek Polaka jako człowieka honoru i rodaka papieża. Oto bowiem w roku 1993 na stadionie Widzewa Polacy, nie mogąc dać sobie rady z przeciwnikiem w żaden cywilizowany sposób, postanowili złamać zasady. Nie dało się strzelić bramki nogą ani głową, to Jan Furtok zrobił to ręką. Było to rękodzieło tak artystyczne, że ani sędzia, ani czuły na sprawiedliwość trener Andrzej Strejlau, ani ja, opisujący ten mecz, nie zwróciliśmy uwagi na jawną niesprawiedliwość. Wynik poszedł w świat bez tego kompromitującego szczegółu.
Kilka lat wcześniej nasza reprezentacja tak cieszyła się ze zwycięstwa nad słabym przeciwnikiem, nim mecz się rozpoczął, że na boisku nie miała już ani siły, ani pomysłu. Tak było, kiedy w roku 1987 do Gdańska przyjechał Cypr, zaliczany wtedy do trzeciej ligi europejskiej. Dla trenera Wojciecha Łazarka miał to być dzień triumfu. Pierwszy międzypaństwowy mecz w jego Gdańsku, sześciu napastników gwarantujących rekord skuteczności, a na boisku dramat. Nic nikomu się nie udaje, mimo że prawie każdy umie grać. Dariusz Dziekanowski, Jan Urban, Jan Furtok, Mirosław Okoński nie trafiają w piłkę. Mecz kończy się remisem 0:0. Dla Cypryjczyków to jest coś takiego jak Wembley ,73 dla nas.
Mirosław Okoński był wtedy gwiazdą Hamburger SV. Chcąc zaszpanować kolegom i znajomym na Wybrzeżu, kupił sobie na wyjazd najnowszego mercedesa (a może BMW). Auto miało tyle rozmaitych przycisków, że opanowanie ich po drodze z Hamburga do Gdańska przekraczało możliwości piłkarza. Kiedy nieświadomie włączył ogrzewanie swojego fotela, nie potrafił wykonać czynności odwrotnej i dojechał do Trójmiasta w takim stanie, jakby w ostatniej chwili uciekł z grilla. Nie mógł się skoncentrować na grze, ponieważ jego myśli biegły w zupełnie innym kierunku. Tego rodzaju problemy polscy piłkarze mają od lat. Okażmy im więcej współczucia.