Ale ja tam swoje wiem. Siedząc na trybunie prasowej stadionu przy ulicy Kałuży, widzę całe Błonia, kopiec Kościuszki, majaczące po drugiej stronie maszty oświetleniowe boiska Wisły i schowany park Jordana. Cała historia, nie tylko futbolu, przede mną, a ja mam do takich spraw stosunek uczuciowy.
Niestety, radość na tym się kończy. To, co pokazywali zawodnicy Cracovii i Odry, trudno nazwać ekstraklasą. Nie dziwię się Jerzemu Pilchowi, że woli kibicować Cracovii z daleka, zawsze z lekarstwami na podorędziu. Nigel Kennedy też wpada na stadion coraz rzadziej, a Macieja Maleńczuka śpiewającego hymn Cracovii można usłyszeć tylko na płycie.
I trudno się dziwić. Jeśli największe zainteresowanie na stadionie wzbudza futro właściciela klubu, profesora Janusza Filipiaka, to zgódźmy się, że atrakcyjność widowiska, z założenia sportowego, jest dyskusyjna.
Na konferencji prasowej trener Stefan Majewski, którego znam ponad 30 lat i szanuję, jest załamany tym, jak grają jego zawodnicy i wykończony psychicznie docinkami kibiców. W ogóle nie podnosi oczu ponad podstawiane mikrofony. Nie wie, kto zadaje mu pytanie. Ma dość.
Pół godziny później i kilometr dalej w Audytorium Maximum Uniwersytetu Jagiellońskiego odbywa się spotkanie z profesorem Leszkiem Kołakowskim. Wchodzi z trudem, o lasce, publiczność wita go jak gwiazdę futbolu czy rocka. Pele filozofii. Aula ma 1400 miejsc, ale upycha się około 2 tysięcy ludzi. Mniej więcej tyle, ile przyszło na mecz. Spotkanie trwa prawie dwie godziny – tyle co mecz. Aktorzy na scenie nie zmieniają pozycji, nie wykonują żadnych zwodów. Tylko główkują. Niby nic się nie dzieje, ale nie chce się wyjść.