Jeszcze dwa tygodnie temu wydawało się, że kolejna „Walka marzeń” nie jest dobrym pomysłem. Starcie Wałujewa, najwyższego i najcięższego mistrza świata wagi ciężkiej, z legendarnym, tyle że mocno już podstarzałym, 46-letnim Holyfieldem, zakrawało na żart.
Teraz wiadomo, że pojedynek ten obejrzy w Zurychu 12,5 tysiąca ludzi (wszystkie bilety sprzedano), a za pośrednictwem telewizji kilkaset milionów na całym świecie. Walka będzie też sprzedawana w systemie pay per view (24,95 USD), ale o rekordach, które kiedyś bili Holyfield wspólnie z Tysonem trudno dziś marzyć.
– Rzecz nie w tym, ile masz lat, lecz w tym, co umiesz zrobić w ringu. A ja jestem bardzo doświadczonym zawodnikiem i wiem, jak trzeba walczyć z Rosjaninem – mówił Holyfield podczas konferencji prasowej poprzedzającej sobotni pojedynek. Czterokrotny mistrz świata od dawna podkreśla, że zdobędzie tytuł po raz piąty, czego jeszcze przed nim nikt nie dokonał. Tym razem wiara we własne siły też go nie opuszcza, choć nie jest faworytem. Co więcej, wielu fachowców twierdzi, że przegra przed czasem, gdyż rywal jest za duży i za silny jak na kogoś, kto ma piąty krzyżyk na karku.
Holyfield od razu przypomina, że to samo mówiono przed walką George’a Foremana z Michaelem Moorerem w 1994 roku. Wtedy 45-letni „Big George” znokautował w Las Vegas kilkanaście lat młodszego Moorera i został najstarszym mistrzem świata wagi ciężkiej w historii boksu. Jeśli teraz Holyfield pokona Wałujewa, to on będzie pierwszy na tej osobliwej liście.
Problem w tym, że tego Holyfielda, który toczył wspaniałe walki z Riddickiem Bowe’em i Mike’em Tysonem, już nie ma. Zdaniem niektórych od dawna. Dziewięć lat temu, kiedy podarowano mu remis w pierwszej walce z Lennoksem Lewisem, amerykańscy dziennikarze solidarnie wysyłali go na emeryturę. W rewanżu, osiem miesięcy później, Holyfield pokazał jednak, że skreślono go zbyt wcześnie. Jego drugi pojedynek z Lewisem był wspaniały, a minimalna wygrana Anglika nie taka oczywista.