– Kolarstwo torowe to piękny, emocjonujący sport. Wystarczy tylko je poznać, by się pasjonować. Dobrze się je ogląda, bo ciągle coś się dzieje, sytuacja szybko się zmienia. Kibiców przyciąga też to, czego kolarze najbardziej nie lubią: kraksy na torze – mówi kierownik wyszkolenia Polskiego Związku Kolarskiego Paweł Meszka.
Kraks i kolizji jest dużo, chociażby ze względu na konstrukcję roweru torowego, który bardzo różni się od szosowego. Nie ma w nim hamulców. Jedyny sposób na zatrzymanie to stopniowe wytracanie tempa. Jeśli ktoś się przewróci, można go tylko ominąć, co nie jest łatwe przy dużej prędkości, więc taka sytuacja często kończy się upadkiem. Gdy trzeba się zatrzymać po wyścigu, czasem pomaga trener, podając zawodnikowi rękę.
[srodtytul]Ostre koło[/srodtytul]
Drugą istotną różnicą jest brak przerzutki. – Nie ma wolnego trybu, ale tak zwane ostre koło – wyjaśnia reprezentant Polski w sprincie Kamil Kuczyński. – W czasie jazdy trzeba cały czas pedałować. W konkurencjach sprinterskich stopy zawodnika są przyczepione do pedałów za pomocą nosków. Pomaga to w osiągnięciu jak największej mocy, ale ma też złe strony, bo w razie upadku zawodnik ląduje na torze razem z rowerem.
Przed rozpoczęciem wyścigu kolarz zakłada tylko jedno przełożenie. Sam decyduje jakie. – Zależy to od jego możliwości, rodzaju wyścigu, warunków na torze i temperatury – mówi inny reprezentant Polski Łukasz Kwiatkowski. – Przełożenia trzeba dobierać bardzo uważnie, aby nie założyć zbyt ciężkiego. W wyścigach sprinterskich, by poprawić dynamikę, zawodnicy zakładają pełne koła, bez szprych. – Liczy się każdy detal. Można przecież przegrać wyścig nawet jedną tysięczną sekundy – tłumaczy Kwiatkowski.