Po miesiącach lobbingu, prezentacji i składania obietnic sztaby czterech miast kandydatów zjechały do Kopenhagi na rozpoczynający się dziś kongres Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, czyli jeszcze więcej lobbingu, prezentacji i obietnic.
Teoretycznie każdy ze 106 członków MKOl powinien już wiedzieć, na kogo jutro zagłosuje. Faworytem jest Rio de Janeiro, które kusi najbardziej marzycielską wizją igrzysk, zaplanowało najwyższy budżet i reprezentuje kontynent, na którym olimpiady nigdy nie było. Do Rio MKOl miał w swoich raportach najmniej zastrzeżeń.
[srodtytul]Przyjedzie Obama[/srodtytul]
Ale wybory mają swoją alchemię. Cztery lata temu w Singapurze ówczesny premier Wielkiej Brytanii Tony Blair tak wytrwale czarował w kuluarach, aż przyciągnął igrzyska 2012 do Londynu, choć faworytem był Paryż. W Kopenhadze będzie jutro nawet Barack Obama. Pierwszy amerykański prezydent, który uznał, że przyznawanie igrzysk to tak ważna sprawa, iż musi być obecny podczas głosowania i wspierać swoje Chicago.
Wszystko wskazuje na to, że to właśnie Amerykanie będą najgroźniejszym rywalem Rio. Obiecują igrzyska, na których zarobią wszyscy, łącznie z organizatorami (ci z reguły dokładają, i to dużo). Olimpiadę na największym rynku biznesowym i telewizyjnym świata. Trudno o lepszy argument na czas kryzysu, zwłaszcza że umowa o prawa do transmisji igrzysk 2014 i 2016 na terenie USA wciąż nie jest podpisana. A to najbardziej dojna krowa z tych, które zapewniają MKOl 4,5 mld dolarów dochodów z jednego cyklu igrzysk zimowych i letnich.