Indie są 30. krajem, w którym zagościły rozgrywane od 1950 roku wyścigowe mistrzostwa świata. Miniona dekada upłynęła pod znakiem ucieczki Formuły 1 z Europy do miejsc bardziej egzotycznych.
Dziesięć lat temu w kalendarzu nie było GP Chin, Bahrajnu, Turcji, Singapuru, Korei czy Abu Zabi. Ekspansja na Wschód ma znaczenie głównie marketingowe, bo dla sponsorów ważne jest zaistnienie na rozwijających się rynkach. Niestety, debiutowi F1 w nowych krajach nie zawsze towarzyszy lokalne zainteresowanie wyścigami.
Operatorzy kamer i realizatorzy transmisji telewizyjnych muszą się nieźle gimnastykować, by kibice z całego świata nie zobaczyli na swoich ekranach pustych trybun na torach w Szanghaju czy Stambule. To jeden z powodów, dla których pojawiła się moda instalowania wielobarwnych krzesełek: kolorowe mozaiki nie tworzą tak przygnębiającego obrazu jak rzędy pustych, białych krzeseł.
Wyścig na torze Buddh był miłym wyjątkiem. Niedzielne zawody na dość wymagającym, śliskim i pełnym szybkich łuków torze przyciągnęły lokalnych kibiców, ale spora w tym zasługa istniejących w tym kraju wyścigowych tradycji. W przeciwieństwie do Chin, Turcji czy Korei, Hindusi mają w Formule 1 swoich kierowców (choć ani Narain Karthikeyan, ani Karun Chandhok świata wyścigów nie podbili) i zespół – prowadzona przez biznesmena Vijaya Mallyę ekipa Force India to solidny team środka stawki.
Tor kończono w pośpiechu
Szefowie innych ekip nie kryli zadowolenia z wizyty w drugim co do liczby mieszkańców państwie świata. Potencjału marketingowego nie przesłaniają ani ogromne różnice w poziomie życia pomiędzy biedotą i elitami (choć hinduska „klasa średnia" liczy 50 mln ludzi...), ani kłopoty organizacyjne towarzyszące pierwszej edycji GP Indii.