Korespondencja z Val di Fiemme
Niech każdy, kto wchodzi na trybuny stadionu w Lago di Tesero wie, co tu się będzie działo. Na wielkich niebieskich płachtach obok logo mistrzostw jest zdjęcie: Justyna Kowalczyk i Marit Bjoergen suną ramię w ramię pod górę, stylem klasycznym. Obok nich jest jeszcze skoczek, ale anonimowy. To one dają tym mistrzostwom twarz.
Nawet Petter Northug musi się z tym pogodzić, choć tanio skóry nie sprzeda: jego cyrk już rozbił swoje namioty, wojna na słowa ze Szwedami trwa. Ale więcej w tym dymu niż ognia. Inaczej niż w starciach Marit z Justyną. Niewiele miały tej zimy okazji, by się spotykać na trasach. Norweżka wystartowała tylko w siedmiu biegach. Teraz nadrobią wszystkie zaległości.
Bjoergen kontra Kowalczyk to jak starcie armii z oddziałem specjalnym. Norwegowie zajęli wielki hotel Olimpionico, na konferencje prasowe anektują tam cały parter, a umyślni czuwają nad tym, by za plecami biegaczki albo trenera była zawsze ścianka z logo sponsorów. Justyna ze swoim sztabem mieszka w małym pensjonacie w Tesero, nad trasami biegowymi, wywiadów udziela przy kabinach ze sprzętem. Bjoergen siada za stołem z czterema koleżankami z kadry, z których każda ma szansę na medal w sprincie. Kowalczyk, jak kiedyś Adam Małysz, nie ma nikogo, kto wziąłby trochę presji na siebie. Ale gdy staną na starcie, szanse będą równe.
Bjoergen mówi nawet, że faworytką będzie Justyna. – Dla mnie sprint to ze wszystkich biegów w Val di Fiemme najmniejsza szansa na złoto – przekonuje, choć w sprincie jest mistrzynią olimpijską i świata i to właśnie w wyścigu sprinterskim zdobyła 10 lat temu w Val di Fiemme swój pierwszy tytuł. – Mój cel to być w finale. A jeśli się do niego dostanę, to w nim stać mnie na wszystko – mówi Marit.