Jordan Spieth nadal prowadzi, dominuje i nawet mając bardzo rzadkie wpadki (jak double-bogey w sobotę na dołku nr 17) wciąż poprawia rekordy – w sobotę po 54 dołkach osiągnął wynik -16 (200 uderzeń), też najlepszy w kronikach turnieju.
Przed młodym Amerykaninem ostatni, chyba najtrudniejszy próg: w 1997 roku 21-letni Tiger Woods zakończył Masters z rezultatem -18 (270) i oczywiście wygrał. Gdyby 21-letni Spieth powtórzył to osiągnięcie, to przy okazji byłby jednym z niewielu, którzy zwyciężali prowadząc od startu do finału, stanąłby obok takich sław jak Craig Wood (1941), Arnold Palmer (1960), Jack Nicklaus (1972) i Raymond Floyd (1976).
Jednak rywale nie zasypiają gruszek w popiele – najbliżej z nich jest Justin Rose, który po niezbyt efektownym początku sezonu przeżywa w tegorocznym Masters renesans kariery. W sobotę szczególnie efektownie zagrał od 13 dołka, następne pięć zakończył serią pięciu birdie, końcowy wynik 67 oznaczał, że odrobił do lidera trzy punkty, traci jeszcze cztery, no i ma ten przywilej, że w niedzielę zagra w ostatniej parze ze Spiethem.
Wszyscy zauważyli także, że już bardzo wysoko jest Tiger Woods – wraz czwórką innych golfistów (wśród nich jest też Rory McIlroy) awansował po sobocie na dzielone piąte miejsce. Jak na powrót po dwumiesięcznej przerwie – bardzo dobrze.
Komentatorzy podkreślają, że Woods odzyskał wiele z dawnego blasku, że dwie kolejne rundy w Masters poniżej 70 uderzeń zdarzyły mu się po dziesięcioletniej przerwie – słowem, magia wróciła, choć w cuda jednak wierzyć nie trzeba, do lidera Tiger traci 10 uderzeń, w zawodowym golfie to bardzo dużo. W finałowej rundzie Tiger zagra w parze z nr 1 światowego rankingu, Rorym McIlroyem – firma Nike będzie bardzo zadowolona.