—korespondencja z St. Andrews
Wszyscy golfiści wiedzą: niezwykłe pole w sercu uniwersyteckiego miasteczka, kilkaset lat tradycji, miejsce-zabytek światowego golfa, ale takie zabytek, który w grających wciąż budzi niespotykane gdzie indziej, bardzo współczesne emocje.
Nazwy – Swilcan Bridge, Hell Bunker, Claret Jug są jak marki drogich produktów golfowych. Jedno to zabytkowy mostek przed 18. dołkiem, drugie – rzeczywiście piekielny bunkier, z którego wydobyć piłkę jednym uderzeniem niekiedy graniczy z cudem, trzecie — nazwa srebrzystego trofeum dla mistrza. Przy grających wciąż stoją te same wiekowe mury, widać brzeg morza i tysiące ludzi od półtora wieku niezmiennie zafascynowanych rywalizacją.
Czwartkowa runda otwarcia przyniosła wyniki, które specjalnie nie zaskakują: prowadzi z wynikiem -7 (65 uderzeń) Amerykanin Dustin Johnson, który miesiąc temu podobnie zaczął golfowy US Open. Za nim spora grupa pościgowa, w której jest tracący dwa uderzenia Jordan Spieth, tegoroczny mistrz Masters i US Open. Oznacza to zachowanie wszelkich szans przez 21-letniego golfistę z Teksasu na wzięcie trzeciej lewy Wielkiego Szlema.
Niewielu to potrafiło – w zasadzie tylko Ben Hogan, bardzo dawno temu, w 1953 roku i Tiger Woods (ale bez Masters) w 2000 roku. Spieth grał w grupie z Johnsonem (był z nimi także Japończyk Hideki Maruyama), dla kibiców to była jeszcze jedna okoliczność, by kupić drogi bilet i patrzeć. Obaj Amerykanie są z pokolenia najbardziej utalentowanych następców Hogana i Woodsa.