"Rzeczpospolita": Dobrze pan spał?
Rafał Majka: Niedobrze, bo wciąż byłem bardzo zmęczony. Organizm jest wyczerpany. Dałem z siebie 110 procent, naprawdę byłem za metą wykończony – tak bardzo, że do polskiej telewizji zacząłem mówić po angielsku. O 4 rano byłem też głodny, tak głodny, że zjadłem jajecznicę, największą od lat. Nogi wciąż bolą.
Miało być właśnie tak – atak Kwiatkowskiego, potem ostatnie wzniesienia i Majka wśród najlepszych?
Założenia taktyczne zrealizowaliśmy perfekcyjnie. Jeździmy w dobrych grupach, wiemy, jak się rozgrywa wyścigi. Plany były dwa, wypalił ten drugi, że Michał Kwiatkowski ucieka, ja się oszczędzam, potem on czeka na mnie przed zjazdem i atakujemy. Tempo na ostatnich kilometrach było ogromne, na ostatnim zjeździe chyba auto by nas nie dogoniło, zdobyliśmy na siedmiu kilometrach 53 sekundy przewagi. Wyszło idealnie. Wcześniej cała reprezentacja też jechała dla mnie, Michał Gołaś i Maciej Bodnar pilnowali, bym się nie męczył, dojeżdżał do gór bez stresu i defektu. A po górach potrafię jeździć.
Jak odwdzięczy się pan kolegom?