Korespondencja z Pjongczangu
Opowieść, jak Justyna Kowalczyk żegnała się ze sprintem stylem klasycznym, miała tylko dwa krótkie akty. Pierwszy przyniósł w miarę pozytywne odczucia – Polka przeszła kwalifikacje na 22. miejscu, straciwszy do liderki, Szwedki Stiny Nilsson, nieco ponad 11 sekund na dystansie 1176 m.
Bieg pani Justyny może nie wyglądał porywająco, ale główne przeszkody zostały bezpiecznie pokonane: strome dwa podbiegi i jeszcze bardziej stromy zjazd przed stadionem. Gdy dobiegła do mety, miała 21. czas, dziewięć pozycji w zapasie.
W ostatnim ćwierćfinale Kowalczyk nie trafiła na największe gwiazdy sprintu, skład grupy wydawał się zachęcający, by atakować. Podbiegi poszły nieźle, kluczowy był odcinek tuż przed zjazdem. Polka biegła czujnie za Norweżką Ingvild Flugstad Oestberg, miała plan wyprzedzania, zaczęła go wdrażać, ale z powodu nagłego hamowania Norweżki nie wyszło. Kowalczyk i Oestberg zwolniły, rywalki przyspieszyły, piąte miejsce i po awansie. Drugi olimpijski start zakończony, wynik pod kreską, jaką wyznacza ambicja i praca włożona w przygotowania.
Pani Justyna trzymała przed dziennikarzami firmowy uśmiech, nawet żartowała z Kamila Burego, że to jej następca i nowa gwiazda polskich biegów (przyjechał na igrzyska last minute i też biegł w ćwierćfinale sprintu), ale w oczach widać było smutek.