Po latach beznamiętnym tonem opowie o tym, jak zabił pierwszy raz, jak na jego oczach odrąbywano mężczyznom maczetami nogi i ręce. – Od tego czasu popalam trawkę, by upiory przepadły – powiedział w jednym z wywiadów już jako mistrz zawodowego boksu. Gdyby nie jego sukcesy w ringu, prawdopodobnie nikt nie poznałby jego prawdziwej historii, znacznie krwawszej i okrutnej niż najbardziej brutalne bokserskie walki.
Takich chłopców jak Kassim było i wciąż jest w Afryce dziesiątki tysięcy. Musieli zabijać, by przeżyć. Zmuszani przez dowódców do niewyobrażalnych okrucieństw byli jednocześnie sprawcami i ofiarami. Tak jak Ouma, później mistrz świata zawodowego boksu, wtedy chłopak z małej wioski Magamaga oddalonej o trzy godziny drogi od stolicy Ugandy Kampali.
On miał więcej szczęścia od innych. Kiedy odkrył, że w armii – która w międzyczasie z partyzanckiej stała się rządową – jest bokserska drużyna, zrozumiał, że sport może być przepustką do wolności. Po kilku latach treningów i walk (na ringu i z karabinem w ręku) wykorzystał wyjazd do USA z narodową reprezentacją swojego kraju i tam poprosił o azyl. Miał za sobą 65 amatorskich walk i tylko trzy porażki. W 1996 roku walczył o prawo startu w igrzyskach olimpijskich w Atlancie, ale nie przystąpił do decydującego pojedynku z powodu kłopotów finansowych.
Dziś Kassim Ouma ma 31 lat, dom w Palm Beach na Florydzie i wiele sukcesów na zawodowym ringu. Pięć lat temu pokonał w Las Vegas Vernona Phillipsa i zdobył tytuł mistrza świata organizacji IBF w wadze junior średniej. Stracił go rok później i nigdy nie odzyskał, ale ma swoje miejsce w historii tej dyscypliny.
Pięć sióstr i trzech braci straciło życie w Ugandzie. Czterech przeżyło. Ojca zabili żołnierze. Zabawne, gdy Kassim był w armii, kule go omijały, ale już na Florydzie, w grudniu 2002 roku ktoś do niego strzelał i dwie go trafiły, ale na szczęście nie śmiertelnie.