Jak zwykle w chwilach przełomowych dla polskiego futbolu kandydatury na kolejnych trenerów kadry i prezesów są takie same: Zbigniew Boniek, Włodzimierz Lubański, czasami Grzegorz Lato, od pewnego czasu Antoni Piechniczek, Jerzy Engel, Henryk Kasperczak. Wiara, że jak ktoś dobrze grał w piłkę, to będzie równie dobrym trenerem lub szefem związku piłkarskiego, jest dość powszechna, mimo że logicznie nie da się jej uzasadnić.

Drugą kategorię tworzą ludzie ze styku polityki i biznesu. Zawsze powraca kandydatura Jana Krzysztofa Bieleckiego, kiedyś stawiano na Zbigniewa Niemczyckiego, teraz pojawia się Kazimierz Marcinkiewicz. W ich przypadku o sukcesie ma decydować nazwisko, pozycja zawodowa, a przede wszystkim to, że są kibicami.

Gdyby Jan Krzysztof Bielecki chciał, byłby prezesem PZPN już kilkanaście lat temu. Wolał kierować Polskim Związkiem Jeździeckim. Minister Wiesław Kaczmarek wybrał prezesurę w Polskim Związku Żeglarskim, Waldemar Dubaniowski i Zbigniew Chlebowski rządzą Polskim Związkiem Tenisowym. W takich związkach pod gabinetem prezesów nie koczują reporterzy, a oni sami nie muszą świecić oczami za machlojki w stajniach, na przystaniach i kortach. Na ogół zresztą o tych machlojkach nie mają pojęcia, bo i skąd. W PZPN jest inaczej. Wystarczy, że ktoś w Wólce Mlądzkiej sprzeda mecz, a już media domagają się dymisji prezesa, kimkolwiek by był i choćby nie wiedział, gdzie leży Wólka Mlądzka.

Szefowanie PZPN to praca dobra, ale ryzykowna. Można zostać jednym z najpopularniejszych ludzi w kraju, jeździć po świecie i udzielać wywiadów częściej niż niejeden minister. Jest miło, dopóki policja nie znajdzie torby z pieniędzmi w kole zapasowym samochodu sędziego.

Wyobraźmy sobie, że powszechnie lubiany, uczciwy Kazimierz Marcinkiewicz zostaje prezesem PZPN. Jeśli dzięki temu znika korupcja, chuligaństwo i rasizm, Polska wygrywa mecz za meczem, a Euro 2012 jest naszym sukcesem, to wszystko w porządku. A jeśli nie, co bardziej prawdopodobne? Szkoda człowieka.