Między rzutami wolnymi Andrei Pirlo, brawurowymi paradami Gianluigi Buffona, nieprzewidywalnymi akcjami Alessandro Del Piero są zachowania, dobrze znane z Polski powiatowej. Złośliwe faule, przytrzymywania przeciwnika kiedy sędzia nie widzi, szczypanie, spazmatyczne jęki, sugerujące winę przeciwnika, przewracanie się o własne nogi z żądaniem rzutu wolnego. A już to, co zrobił Antonio Di Natale to jakaś szopka. Najpierw przewrócił się od podmuchu wiatru i wytoczył na aut, żeby zrobić większe wrażenie. Ale sędzia nie zauważył, więc żeby dać mu powód do przerwania gry Włoch wturlał się ponownie na boisko. Myślałem, że czegoś takiego nie zobaczę w ćwierćfinale Euro z udziałem mistrza świata.
Włosi od początku turnieju (nie tylko tego) grali tak, żeby nie przegrać. Nie w głowie im były jakieś ryzykowne ataki. Czekali aż przeciwnik popełni błąd, nie robili wiele, żeby go do tego zmusić. Zresztą mieli z przodu Lukę Toniego, środkowego napastnika o szybkości i sprawności Grubej Kaśki. Zrobili z niego medialną gwiazdę, a on nie był w stanie ani razu trafić w bramkę.
Taka parszywa włoska gra bywa, niestety, skuteczna. Wcześniej czy później przeciwnik popełni błąd, oni strzelą na 1:0 raz, drugi, trzeci i już są w finale. Ale podobać to się może tylko ich rodakom. Nas od takiej gry bolą zęby.