Polska piłka jest mniej więcej w tym samym miejscu co przed finałami mistrzostw Europy.
Turniej był dla nas smutny z dwóch powodów. Pierwszy to porażka sportowa. Drugi – koniec krótkotrwałego mitu o zagranicznym trenerze, który dokona z naszą reprezentację tego, co nie udało się jego polskim poprzednikom.
Sprawozdanie Leo Beenhakkera z mistrzostw Europy przedstawione przed tygodniem na zebraniu zarządu PZPN spotkało się z krytyką. Antoni Piechniczek, Jerzy Engel i Andrzej Strejlau zadawali pytania, jakie i im zadawano na podobnych zebraniach, kiedy wracali pokonani. Beenhakker kluczył, woląc mówić o podstawach, niż odpowiadać na pytanie, dlaczego Polacy przegrali, i to w kiepskim stylu.
Ale trudno odmówić racji trenerowi, kiedy mówi o złej strukturze szkolenia młodzieży i o niskiej pozycji polskich klubów w rankingu UEFA. Jeśli sytuacja pod tym względem się nie zmieni, to pytanie „dlaczego” będzie się powtarzało w cyklu dwuletnim: po przegranych eliminacjach lub w najlepszym razie po odpadnięciu w pierwszej rundzie mundialu czy Euro, w którym udział mamy zapewniony jako gospodarze. To może zmienić tylko PZPN swoimi mądrymi decyzjami, na które jakoś nie może się zdobyć. I nie ma żadnych oznak, że cokolwiek się zmieni.
Wybory na prezesów okręgowych związków piłki nożnej wygrali ci sami ludzie, którzy rządzili do tej pory. W 16 okręgach będzie 14 tych samych prezesów. To jest wiadomość dla polskiej piłki tragiczna. Wielu z tych ludzi zrobiło sporo dobrego, swoją pracę traktują jak misję, ale są i tacy (myślę, że większość), którzy nie robią nic. Są to ludzie znani mi od lat, myślący kategoriami lokalnych interesów, które zawsze załatwiało się przy wódeczce.