Ale norma w futbolu to stan powszechnej nieufności, zawiści i podejrzeń. W środowisku trenerskim szczególnie. Nie znam trenera, który przyznałby się do błędu. Niemal każdy jest przekonany o swojej wielkości, a kiepskie wyniki to zazwyczaj wina niedouczonych i leniwych piłkarzy, sprzedajnych sędziów, nieuczciwych działaczy. Ewentualnie innych trenerów: poprzedników, po których trzeba poprawiać, lub następców, którzy kopali dołki, żeby nam się noga powinęła. Sfrustrowani trenerzy wylewają swoje żale nie przy okazji sukcesów, lecz kiedy coś im się nie udaje. Leo Beenhakker należy do ludzi, którzy lubią sobie ponarzekać, uwielbia też pouczać z pozycji trenera, który z wysoko rozwiniętej cywilizacji został nagle przeniesiony w świat dopiero odkrywający istnienie piłki nożnej. Jak wiadomo, przed przyjściem Beenhakkera futbol w Polsce był nieznany. Przybył rolnik z Holandii i zamienił sochę na kombajn, którego Polacy nie potrafią obsługiwać. Narzekania Beenhakkera były mniej słyszalne, kiedy reprezentacja zwyciężała, a trener czuł poparcie Michała Listkiewicza. Ale sytuacja się zmieniła. Holender tradycyjnie nie wygrał żadnego meczu podczas turnieju (wcześniej dwukrotnie na mundialach, teraz na Euro), nowy prezes PZPN dawał zaś sygnały, że pozycja selekcjonera będzie zależała od wyników reprezentacji, nie od nazwiska.

A ponieważ reprezentacja gra mniej więcej tak, jakby ją prowadził każdy inny polski trener, Beenhakker uznał, że pora znaleźć winnego. Oczywiście przyjazd Holendra do Polski nie był w smak czołowym polskim szkoleniowcom, bo burzył ustalone układy. I faktem jest, że Beenhakker nie mógł liczyć na życzliwość. Ale też robił, co chciał, nikt mu nie rzucał kłód pod nogi, nie wybierał za niego zawodników, przeciwników lub miejsc na zgrupowania. Skoro Beenhakker nie dzielił się z nikim zasługami po awansie do finałów Euro, zwycięstwami nad Portugalią czy Czechami, to nie powinien też obwiniać Antoniego Piechniczka czy Jerzego Engela za błędy Artura Boruca.

Zachowanie Holendra nie jest niczym nowym w trenerskim światku. Antoni Piechniczek nie mógł się pogodzić z faktem, że chociaż dwa razy doprowadził reprezentację do mundiali i zdobył trzecie miejsce, to popularniejszy był Kazimierz Górski. Jacek Gmoch coraz częściej publicznie daje do zrozumienia, że gdyby nie on, to Górskiego by w ogóle nie było. Jerzy Engel nie może darować Zbigniewowi Bońkowi, że po mundialu w Korei pozbawił go pracy i sam się ogłosił trenerem kadry. Boniek głęboko wierzy w to, że był dobrym trenerem, mimo że wyniki tego nie potwierdzają. Nawet Kazimierz Górski miał kompleks. Kiedy wypił trochę ponad miarę (nigdy za wiele), narzekał na trenerów reprezentacji z końca lat 40. XX wieku, którzy nie doceniali go jako napastnika.

Można powiedzieć, że biadolenia trenerów to norma z zacofanej Polski, ale i cywilizowanej Holandii nie jest obca.

[link=http://blog.rp.pl/blog/2008/12/19/stefan-szczeplek-kompleks-niepolski/]Skomentuj na blogu[/link]