Kiedy na festiwalu w roku 1966 Łucja Prus śpiewała "Dookoła noc się stała", węgierscy piłkarze przygotowywali się do mistrzostw świata w Anglii. Pokonali wówczas nawet Brazylię, przegrali dopiero w ćwierćfinale z ZSRR, co się nam bardzo nie podobało.
Dla Polaków Węgrzy są "bratankami od szabli i od szklanki", ale i nauczycielami futbolu. Imre Pozsonyi jako trener zdobył z Cracovią tytuł mistrza Polski i poprowadził naszą reprezentację w jej pierwszym międzypaństwowym meczu (zresztą przeciw Węgrom). Doliczyłem się 18 węgierskich trenerów pracujących w polskich klubach ekstraklasy (dawniej I ligi). Byli wśród nich tak wybitni fachowcy jak twórca wielkości Legii w połowie lat 50. Janos Steiner i Geza Kalocsay, bez którego Górnik nie awansowałby do finału europejskich rozgrywek pucharowych.
Punktem odniesienia pozostaje wciąż "złota jedenastka", której nikt nie pokonał w 32 meczach z kolei, a która przegrała mecz najważniejszy – finał mistrzostw świata z Niemcami w roku 1954. Jej legenda wcale przez to nie zgasła. Wzmocniła ją tułaczka po świecie czołowych zawodników. Nie chcieli już mieszkać w kraju, do którego wjechały sowieckie czołgi. Ferenc Puskas stał się gwiazdą Realu, a Zoltan Czibor i Sandor Kocsis – Barcelony. W Europie zapanowała moda na węgierskich trenerów, a Bela Gutman z Benfiki stał się najlepszym z nich.
Kiedy w roku 2006 zmarł Ferenc Puskas, urządzono mu pogrzeb jak królowi i pochowano w kościele, a nie na cmentarzu. Z tamtej drużyny zostało już tylko dwóch: Jeno Buzanszky i bramkarz Gyula Grosics. Kiedy dwa tygodnie temu 85-letni Grosics spadł ze schodów, wiedzieli o tym wszyscy Węgrzy. Bo to byli piłkarze, za jakimi tęsknią od pół wieku.