Zmagania kierowców na wąskich i śliskich ulicach księstwa Grimaldich to jedna z tych imprez, na których sławnym i bogatym po prostu wypada być. Można upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu: pokazać się na czerwonym dywanie w pobliskim Cannes, gdzie odbywa się słynny festiwal filmowy, a następnie przeskoczyć do podatkowego raju na partyjkę w kasynie, okraszoną oglądaniem szóstej rundy mistrzostw świata Formuły 1.
Podczas Grand Prix Monako kierowcy mają do przejechania najkrótszy dystans w sezonie: zaledwie 260 kilometrów, podczas gdy na pozostałych torach regulaminowe minimum to 305 kilometrów. Nie oznacza to wcale łatwiejszego zadania ani dla kierowców, ani dla maszyn.
Zawodnicy przez niemal dwie godziny muszą utrzymać maksymalny poziom koncentracji, bo najmniejszy błąd natychmiast kończy się uszkodzeniem samochodu w starciu z twardą, stojącą tuż przy torze barierą.
Mocno w kość dostają jednostki napędowe. Przy stosunkowo niskich prędkościach (średnia na liczącym 3,3 kilometra okrążeniu to niecałe 160 km/h) łatwo się przegrzewają. Także skrzynie biegów są torturowane przez zawodników, którzy w trakcie dwugodzinnego wyścigu zmieniają przełożenie około 4 tysięcy razy (czyli co niespełna dwie sekundy).
Jak Złota Palma
Nic dziwnego, że dla kierowców triumf na ulicach Monako jest tym samym czym Złota Palma w Cannes dla branży filmowej. Co ciekawe, mistrz świata Lewis Hamilton odniósł tutaj tylko jedno ze swoich 36 zwycięstw. Dokonał tej sztuki w pamiętnym dla polskich kibiców sezonie 2008, pokonując w deszczowym wyścigu Roberta Kubicę.