Klęska Sereny Williams w US Open to najbardziej pouczające wydarzenie w kobiecym tenisie ostatnich lat. Oczywiście faworytki przegrywały nieraz, ale tym razem stawka była szczególna i rywalka też. Miał być pierwszy Wielki Szlem od roku 1988, Ameryka i jej pieniądze już stały w pogotowiu, by wynagrodzić najlepszą tenisistkę świata, ale ona tej presji nie udźwignęła, co jest tym bardziej szokujące, że po drugiej stronie kortu stała drobna Włoszka, której gra każdemu, kto na tenis patrzy od kilkudziesięciu lat, przypomina młodość – ziemne korty, linie z wapna i drewniane rakiety.
Półfinałowy triumf Roberty Vinci to dowód, że nawet największa sportowa klasa nie wystarczy, gdy zawiedzie głowa. Serena Williams od dawna pokazywała, że z jej psychiką nie wszystko jest w porządku, w trakcie ważnych meczów w Paryżu (Roland Garros) i Londynie (Wimbledon) zachowywała się dziwnie, była jakby nieobecna, aż wreszcie dostaliśmy w tej sprawie potwierdzenie w kluczowym momencie.
Włoski finał w Nowym Jorku to triumf kobiet zwyczajnych. Roberta Vinci i Flavia Pennetta to tenisistki, które wkrótce odejdą (Pennetta już odchodzi) i jest niemal pewne, że odejdą bezpotomnie, podobnie jak Agnieszka Radwańska. Wszyscy chcą klonować Serenę i Marię Szarapową, już to robią z dobrym skutkiem, bo te klony wygrywają, dlatego szok w Nowym Jorku był tak ogromny. Amerykańskie gazety, w tym te najpoważniejsze („Washington Post") miały już gotowe czołówki, bo nikt nie wyobrażał sobie porażki Sereny (bukmacherzy przyjmowali zakłady w stosunku 300:1).
Pomimo tego, co stało się podczas ostatniego wielkoszlemowego turnieju w tym roku, nie powinniśmy mieć wątpliwości: to była wyjątkowa podróż w czasie, w dodatku z happy endem dla bohaterki jakby żywcem wyjętej z archiwalnego filmu.