Polacy nigdy nie wypadli tak dobrze na igrzyskach jak blisko cztery lata temu w Rosji. Trzy medale, w tym jeden złoty, drugie miejsce w klasyfikacji medalowej. Wspaniały bieg Zbigniewa Bródki na 1500 m i zwycięstwo o 0,003 sekundy, czyli o 5 cm, z Holendrem Koenem Verweijem przeszło do historii polskiego sportu.
Życiorys złotego medalisty z Soczi, strażaka z Domaniewic koło Łowicza, który łączy pracę zawodową z treningami, opowiedziały wszystkie media. Łyżwiarstwo szybkie stało się – zaraz po skokach – naszą dyscypliną numer 2 w sportach zimowych.
Warszawski niewypał
Tej koniunktury nie udało się wykorzystać, choć plany były ambitne. Na fali sukcesu Bródki, Polski Związek Łyżwiarstwa Szybkiego (PZŁS) zgłosił swą kandydaturę do organizacji mistrzostw Europy. Światowa federacja przyjęła propozycję bez mrugnięcia okiem. Impreza miała się odbyć w Warszawie na zmodernizowanym torze Stegny w styczniu 2017 roku. Ówczesny prezes PZŁS Krzysztof Kowalczyk był pewien, że nic nie stoi na przeszkodzie, by władze stolicy i Ministerstwo Sportu i Turystyki wydały ponad 100 milionów złotych na zadaszenie i przebudowanie przestarzałego toru.
Ale po zmianie rządu nowy minister Witold Bańka zrezygnował z tego pomysłu i postanowił, że pierwszy w Polsce tor zadaszony powstanie w Tomaszowie Mazowieckim. Niedawno nastąpiło otwarcie Areny Lodowej, odbyły się tam już mistrzostwa Polski. Koszt budowy obiektu wyniósł 42 miliony złotych.
W ubiegłym roku światowa federacja odebrała Polsce prawo organizacji mistrzostw Europy. Kowalczyk, który był prezesem od lat 80., podał się do dymisji. Nie tylko z powodu niewypału z ME. Jego przeciwnicy zarzucali mu, że związek działa w starym stylu, nie potrafi wykorzystać koniunktury, czytaj przyciągnąć pieniędzy.