Czekanie na początek sobotnich lotów trwało długo, już od południa sędziowie patrzyli z troską w niebo, potem zaś wysyłali kolejne komunikaty: seria próbna o 13. odwołana, konkurs przesunięty na 14.30; konkurs przesunięty na 15.; na 15.15 i tak dalej, co kwadrans, aż do 16. Później się dało, gdyż na skoczni Kulm nie ma sztucznego oświetlenia, a zachód słońca wypadał o 16.56.
Kiedy wydawało się, że zawodów już nie będzie i Timi Zajc zostanie mistrzem po dwóch piątkowych seriach, wiatr jednak zelżał i po paru próbach przedskoczków można było latać, oczywiście dwóch serii nikt już nie planował.
Medalistów widziano w pierwszej piątce, za Zajcem byli Kraft, Johann Andre Forfang, Wellinger i Lovro Kos. Tuż za Słoweńcem Piotr Żyła, dziewiąty Aleksander Zniszczoł, co pierwszy raz tej zimy budziło także nieśmiałe polskie tęsknoty za sukcesem.
Trzydziestka skoczków dała radę rozegrać tę serię, 18 tysięcy kibiców nie czekało na darmo. Pierwsze emocje dał lot Gregora Deschwandena. Trochę nieoczekiwanie Szwajcar poleciał 235,5 m, ustanowił rekord życiowy, co jest dość rzadkim osiągnięciem na skoczni mamuciej mniejszej od obiektów w Planicy i Vikersund. Ten lot pokazał, że kapryśne podmuchy mogą wpłynąć na klasyfikację, jednym pomagać, drugich wciskać w zeskok.
Trzem Polakom nie pomogły. Paweł Wąsek znów miał kłopoty, poleciał tylko 161 m, zachował przedostatnie (29.) miejsce. Dawid Kubacki też nie błysnął, 183,5 oznaczało spadek z 18. na 24. miejsce. Wsparcie od aury dostał Ryoyu Kobayashi, 231,5 m oznaczało, że po raz pierwszy w karierze Japończyk będzie w pierwszej dziesiątce mistrzostw świata w lotach.