Bartosz Kurek stanął na zagrywce i po chwili posłał asa serwisowego. Amerykanie opuścili głowy, jakby chcieli, by ten mecz już się skończył. To była egzekucja w trzech setach. Rywale nie byli w stanie nic zrobić, Polacy im na to nie pozwolili. Swój ostatni punkt Amerykanie zdobyli, bo Kurek chciał zakończyć efektownie – kolejnym asem – ale trafił w siatkę.
Za chwilę jednak pomylił się Clayton Stanley i było po meczu. Polacy pierwszy raz wygrali Ligę Światową, choć występowali w niej już po raz 15. z rzędu. – Gdy na zagrywce stanął Stanley i brakowało nam tylko jednego punktu, a im pięciu, to pomyślałem sobie: no, zepsuj. I zepsuł. Finał zagraliśmy perfekcyjnie – śmiał się Michał Winiarski.
Za ten sukces Polacy dostali do podziału milion dolarów i nic dziwnego, że się cieszyli. Tym razem nikt w nich nie rzucał butelkami. Organizatorzy, być może chcąc zatrzeć złe wrażenie po sobotnich incydentach, puścili pod koniec meczu, gdy zwycięstwo było już pewne, „Pieśń o małym rycerzu". Rozejmu nie zamierzali za to zawrzeć bułgarscy kibice. Pokazali, że do imprezy nie dorośli, gwizdali na Polaków stojących na podium.
Ten turniej przejdzie do historii naszej siatkówki nie tylko z powodu zwycięstwa, ale i stylu, w jakim zostało osiągnięte. Mistrzowie olimpijscy, mający w składzie tak znakomitych zawodników jak William Priddy, David Lee czy Donald Suxho chwilami nie wiedzieli, co się dzieje na boisku. Po atomowym serwisie Kurka i niepewnym przyjęciu Paula Lotmana wszyscy uciekli od piłki, nie wiedząc, kto ma ją podbić.